piątek, 21 marca 2014

Egeszsege czyli węgierskie opowieści...

Oj, cóż to był za weekend! Biorąc pod uwagę nasz ostatni wyjazd byliśmy pełni obaw, że znowu może nam się przydarzyć coś nieprzewidywanego. Czy tak było...?

DZIEŃ 1

Lot z Wrocławia do Eindhoven mieliśmy w piątek (14.03) o godzinie 12:00. Żeby uniknąć spóźnienia na samolot wyjechaliśmy ze Świdnicy jeszcze przed 10:00. Dotarliśmy na miejsce ok. 10:45 więc ten szybki i bezproblemowy dojazd trzeba było uczcić Kasztelanem!

Jeszcze nie poleciały a już grają hejnały...

Około 11:00 byliśmy już na terminalu i od razu udaliśmy się na odprawę. Poszło niebywale szybko bez żadnych postojów i ekscesów. Nasz GATE czekał już na nas wraz z innymi pasażerami więc po ponad półgodzinnym czekaniu w kolejce i przejeździe autobusem po płycie lotniska byliśmy już w samolocie. Na dodatek jako jedni z pierwszych pasażerów przez co usiedliśmy tam gdzie mieliśmy chęć. Po bezproblemowym starcie, locie i lądowaniu byliśmy w Holandii ok. 13:30. Zastaliśmy piękną, słoneczną pogodę, było jeszcze cieplej niż u nas. Z uwagi na fakt, że lot do Budapesztu był dopiero o godzinie 17:30 mieliśmy trochę czasu na odwiedzenie centrum Eindhoven. Poszliśmy na niedaleki przystanek, z którego mieliśmy za kilka minut odjechać. Niestety nadjeżdżający autobus wcale się nie zatrzymał i przejechał nam koło nosa... Miejscowa Polka zasugerowała żeby wrócić pod terminal bo tam też jest gdzieś przystanek. Tak też zrobiliśmy. Faktycznie był. Trzeba było kupić bilety. Poszliśmy do biletomatu, w którym do wyboru była opcja gotówki lub karty. Z uwagi na brak OJRO wybraliśmy opcję "insert your card". Niestety bezskutecznie a prób było kilka. Po chwili nastąpiło olśnienie:
"Kamil, ale to są kasy, żeby opłacić parking!"

Hahaha. Faktycznie wkładaliśmy nasze karty płatnicze/kredytowe w otwór na bilet parkingowy więc co tu się dziwić, że nie chciało działać! :) Poszliśmy więc do autobusu. Tam automat biletowy przyjmuje tylko bilon. Pytamy kierowcy, gdzie kupić bilety. Wskazał nam właściwe kasy, które przyjmują gotówkę. Po wyjęciu 20 EUR z bankomatu już myśleliśmy, że zaraz możemy jechać. Znowu niepowodzenie. Kasa nie przyjmuje tak wysokiego nominału. Japie....! Kartą też się zresztą nie udało mimo, że postępowaliśmy zgodnie z instrukcją. Te wszystkie wyczyny trwały na tyle długo, że postanowiliśmy odpuścić jazdę do centrum. Przeszliśmy się po najbliższej okolicy ale okazało się, że mimo wielu zabudowań nie było żadnego sklepu, galerii ani choćby McD. Same biura, zakłady, magazyny... Obeszliśmy dookoła całą tą strefę i wróciliśmy na lotnisko. Tam zaopatrzyliśmy się w specjały holenderskiej kuchni - kanapkę z serem gouda i Heinekena :)

Sroga zima w Niderlandach

Po chilloutowym pikniku poszliśmy na odprawę nr 2 tego dnia. Tym razem było inaczej niż we Wrocławiu. Ja z lenistwa już nie zdejmowałem paska ale przeszedłem gładko. Kamil też przeszedł przez bramkę ale musiał wrócić. Pani w rękawiczkach kazała mu wrócić z walizką, wyjąć z niej gadżety i przejść jeszcze raz. Teraz jego torba już przeszła ale z kolei zapiszczało jak przechodził. Przejął go Pan w rękawiczkach i dotykał w okolice bikini. Nic nie znalazł. Byliśmy wolni :) Czasu było jeszcze sporo ale wreszcie na telebimie wyświetlił się napis Budapest - GATE 6 - ten, przy którym akurat siedzieliśmy. Byliśmy na początku kolejki, z której z terminala pieszo dotarliśmy do samolotu i znowu wybieraliśmy miejsca, które chcieliśmy... Lot trwał niecałe dwie godziny i jesteśmy!!! Godzina 19:30. Ciepło i pogodnie. Jest dobrze :)

Z uwagi, że jeszcze przed wyjazdem wiedzieliśmy czym i o której dojechać do hotelu zaoszczędziliśmy cenny czas, który musielibyśmy stracić na miejscu szukając środków lokomocji. Po wyjściu z terminala obraliśmy kierunek bankomat (wiedzieliśmy gdzie będzie) bo trzeba było wybrać forinty. Pierwszy raz w życiu wypłacaliśmy taką kasę - 20 000 - jak szaleć to szaleć! Wyposażeni w grubą gotówkę i zakupione przy okazji bilety (cena 300 HUF) wbiliśmy do autobusu 200E w kierunku Köbánya-Kispest. Po 20 minutach dojechaliśmy na przystanek docelowy. Dalej musieliśmy jechać metrem - LINIA 3. Zanim jednak wsiedliśmy do naszego luksusowego wagoniku postanowiliśmy zaopatrzyć się w prowiant na wieczór i poranek. Pamiętaliśmy ciągle o tym, że nazajutrz mają tutaj święto państwowe więc do końca nie wiedzieliśmy jak otwarte będą sklepy. Na stacji metra było akurat Tesco więc zajrzeliśmy. Kupiliśmy browar, bułki i... pasztetową, a co! Zanim jednak za nie zapłaciliśmy trzeba było stać 100m w kolejce (jeden dzień wolny a ludzi jakby miała być apokalipsa). Okazało się, że nasza kasjerka to jakaś flegmatyczna kreatura z pająkami we włosach. Nawet brewka jej nie pykła kiedy Kamil poprosił o reklamówkę, dopiero za drugim razem dosłyszała i podała mu ją zachowując efekt slow-motion. Zanim jednak dotarliśmy do metra trzeba było załatwić bilety. Jedna pani "don't speak english", druga pani biletów nie sprzedaje! Już rosło ciśnienie. Wreszcie kupiliśmy. Okazało się, że są takie same jak autobusowe więc gdyby nie wprowadzono nas w błąd to kupilibyśmy je od razu, jednocześnie z tamtymi na busa. Olać. Wbiliśmy do metra. Obskur. Kolejka podmiejska z Gdańska do Sopotu jest w lepszym stanie niż ta, którą jechalismy :)

 
Nasi tu byli! Jak zresztą wszędzie :)

Będąc już w wagoniku zadzwoniliśmy do naszej rezydentki zgodnie z zaleceniami - pół godziny przed dotarciem do hotelu. Była godzina 21:07. Miłym głosem zawiadomiła, że będzie na nas czekać za 30 minut. Dojechaliśmy na miejsce w 15 min, wyszliśmy z podziemi i oczom naszym ukazało się centrum Budapesztu. "Ale ładnie" - przyznaliśmy jednocześnie. Obraliśmy kierunek Dohány utca czyli miejsce naszego apartmenta. 21:43 zadzwoniłem do naszej koleżanki, że jeszcze 3 minutki bo poszliśmy w złą stronę ulicy. Po chwili dotarliśmy. Przywitaliśmy się a ona pokazała nam kod do naszej bramy i opowiedziała nam historię o swoim futerale na telefon. Imponujące. Wsiedliśmy w windę rozmiar 1m x 1m i heja na 3-cie piętro. Tam kolejny kod do common area, gdzie do dyspozycji była lodówka, mikrofalówka, czajnik, suszarka, komputer z internetem i inne gadżety. Dowiedzieliśmy się, że przyznano nam jedyneczkę. Do pokoju dostaliśmy kolejny, trzeci już kod i pozostawało tylko rozliczenie za pobyt. Wyszło ok. 200 zł/pokój/2 nocki, po stówce na głowę. Koleżanka ogarnęła jeszcze pościel, znalazła nam na FB jakieś house party na ten wieczór (i tak nie skorzystaliśmy) i tym samym mogliśmy się pożegnać. Bye! Instalujemy się. Ja wybrałem pokój i łoże na dole, Kamil pięterko.


Co jak co ale to w Danii mieliśmy pić Carlsbergi!!!


Upragniony prysznic, bułka z pasztetową, dwa piwka i let's go na miasto. Wszystkie kody dostępu zapisane w obu telefonach na wypadek gdybyśmy się pogubili :) Wyszliśmy na ulicę i dylemat - który pub wybrać skoro ich tyle? Faktycznie było ich tak dużo! Padło na MixArt Bár. Zamówiliśmy piwo w barze i poszliśmy na górę bo pub jest 2-poziomowy. Mimo faktycznego miksu stylów i potencjału na klimatyczne ZEN knajpa okazała się jakby meliną gdzie goście piją sobie browar siedząc ze znajomymi i... psem a DJ puszcza muzę z YouTube klikając co sobie akurat wymyśli :)

                                  Kamil, gdzie my trafiliśmy...?                                Oj tam, z buddą się nie napijemy?                     


Tak naprawdę nie było tam aż tak źle ale po jednym piwku opuściliśmy lokal. Szukaliśmy więc dalej. Po chwili uwagę przykuł bar Szóda. Miejsce okazało się dużo lepsze więc zacumowaliśmy przy barze. Tradycją w tym pubie jest to, że dla wszystkich w obrębie baru podawany jest popcorn w plastikowych kubkach, który jest na bieżąco uzupełniany przez barmanki. Miły akcent. Po kolejnych piwkach poprosiliśmy barmankę o "traditional hungarian drink" :) Ta długo nie myśląc polała tajemniczy trunek. Dobry :) Potem piliśmy go jeszcze raz i tym razem był już w gratisie. Jak miło :) Okazało się, że knajpa ma drugie dno, dosłownie. Schodząc schodami zastaliśmy disco. Wbiliśmy nawet na parkiet ale trudno przypomnieć sobie choć jedną piosenkę, do której tańcowaliśmy, chyba mamy słabą pamięć albo coś... Pora wracać. Ok. piątej nad ranem byliśmy w hotelu. Na 9:00 był budzik. Tym samym zakończyliśmy pierwszy dzień naszej wyprawy.

DZIEŃ 2

Budzik budził ale nie obudził. Na szczęście Kamil zachował trzeźwość umysłu i dzięki niemu wstaliśmy. Kamil zażywał kąpieli a ja w tym czasie miałem zamiar przygotować nam śniadanie z pozostałych bułek i reszty pasztetowej. Jakież było moje zdziwienie kiedy w lodówce ich nie zastałem. Okazało się, że zjedliśmy je nad ranem po powrocie z klabingu choć do dziś nie mogę być pewien. Znowu pamięć zawiodła :) Po wspólnym ogarnięciu wybraliśmy się na miasto jeszcze przed godziną 11. Acha, jeszcze tylko szybka fota przed wyjściem...


Nasz widok z okna - taki piękny... :)


Przeszliśmy 400m i zatrzymaliśmy się przy Bocadillo Café. Mieliśmy ochotę na węgierski gulasz a że był w menu, zostaliśmy. Domówiliśmy też po piwku i mogliśmy się rozsiąść obserwując zgromadzonych dookoła mieszkańców przyodzianych w węgierskie stroje i barwy narodowe, słuchających wystąpienia jakiegoś kogoś. Na pewno był kimś ważnym bo słuchali ładnie. W międzyczasie podano do stołu i można było zacząć regenarację :)

Niczym flaki w Jacobsenie tylko troszkę cieplej :)

Po zupce wróciliśmy do hotelu po moje forinty, których zapomniałem i zobaczyliśmy za dnia (wcześniej tylko mijaliśmy ją po ciemku) największą w Europie i drugą co do wielkości na świecie synagogę - 100m od naszego hotelu!

 Niestety brakło czasu na modlitwę. Nasza bardzo wielka wina!

Skoczyliśmy na drugie śniadanie do McD. Brzuszki były już całkiem zadowolone. Pora na zwiady. Niecały kilometr i byliśmy na moście. Był zamknięty dla pojazdów (święto). Chcąc na niego wkroczyć zatrzymał nas jakiś dżentelmen z ciemną czarną karnacją i powiedział żebyśmy znaleźli inny most do przejścia na drugą stronę Dunaju bo ten jest zamknięty. Wtem Kamil zauważył że masa ludzi most jednak przekracza a robią to przeciwległym, lewym chodnikiem. Co za zwariowany murzyn. Poszliśmy :)

Nad Pięknym Modrym Dunajem

Po chwili byliśmy już w Budzie, po zachodniej stronie rzeki. Zaczęliśmy wspinaczkę na górę Świętego Gerarda. Po pokonaniu całkiem sporej ilości schodów dotarliśmy po chwili do sporego pomnika przedstawiającego jego postać.

Szent Gellért Monument (zobacz na mapie)

Obeszliśmy cytadelę i kierowaliśmy się na północ ale nie wiedzieliśmy do końca na co trafimy. Mieliśmy mapę i patrzyliśmy na punkty zaznaczone jako warte uwagi nie skupiając się w ogóle na tym czym one są, wszystko na relaksie. Po drodze nie minęły nas oczywiście wspólne samojebki.


Po dość długiej wędrówce (nogi wiedziały najlepiej) dotarliśmy na plac, na którym była masa ludzi i straganów. Tam znajduje się jeden z najważniejszych i największych kościołów węgierskich - Kościół Macieja. W bezpośrednim sąsiedztwie z kościołem położony jest Hotel Hilton.

Nasi klienci nie mają takich dachów :)

Dalej minęliśmy pomnik hrabii Istvána Széchenyiego i skoczyliśmy na Basztę Rybacką, z której można było cieszyć oko znakomitym widokiem, przede wszystkim na Parlament.

Enjoying the view :)

Było już przed godziną 15 i trzeba było skoczyć gdzieś na obiad. Idąc jakiś czas nie mieliśmy po drodze nawet żadnego sklepu a trzeba wspomnieć, że chmielowe pragnienie było już na skraju wytrzymałości. Wreszcie jest. Zatrzymaliśmy się w restauracji NEKTAR. Zamówiliśmy od razu po piwku (Dreher Classic) a za chwilę po następnym, dla mnie tym razem ciemne - Dreher Bak. Przy tej okazji pojawia się krótka historia znana z Facebooka Kamila:)

 Jedyne zdjęcie z podróży, które ujrzało 
światło dzienne zanim z niej wróciliśmy :P

Zaczął padać deszcz więc zamiast podbijać dalsze atrakcje Budapesztu postanowiliśmy zostać dłużej w knajpie. Po kilku piwkach zamówiliśmy też coś do jedzenia. Kelner przyjemniaczek zaserwował danie i życzył nam smacznego rzucając przy tym osobliwe "Cheers", podobnie jak przy donoszeniu kolejnych piwek :)

Stuffed pork - mało węgierskie ale smaczne

Po kilku godzinach zrobiło się ciemno i trzeba było szykować się do wyjścia bo przed nami jeszcze disco. Zanim opuściliśmy lokal zrobiłem Kamilowi zdjęcie z zaskoczenia. Po chwili powiedziałem mu o tym i koniecznie chciał zobaczyć jak wyszedł...

 
Niejeden by go nie rozpoznał przez ten kapelusz :)  

Przestało padać ale było straszliwie zimno i wietrznie. Trzeba było szybko wracać do hotelu ale droga powrotna wydłużała się przez nocną sesję zdjęciową :) Powstał również pewien film ale nie pokażemy :P
Naebaesiejak

W hotelu musiałem się długo ogrzewać bo przemarzłem na kość. Kamila uratowała kurtka. Udało się wreszcie ogarnąć i wyskoczyliśmy na zewnątrz. Całkiem niedaleko a właściwie po drugiej stronie ulicy mieści się klub Comics Shottail Bár do którego wbiliśmy. Wystrój taki jak w nazwie - komiksowy, z postaciami superbohaterów na ścianach. Muza jakby nie nasza ale browar się zamówił.
Photo by barman

Po kolejnym piwie nadszedł czas by zapytać o absynt i ruską śmierć, której kosztowaliśmy ostatnio w Gdańsku a której nie mieli dzień wcześniej w Szódzie. Tym razem było inaczej i mogliśmy znów skosztować tego rozkosznego shota. Próbowaliśmy również podbić parkiet ale DJ był ustawiony na tryb macarena więc ciężko było nam się odnaleźć. Było już późno i trzeba było wracać bo przed południem samolot. Na pożegnanie pozostała pocztówka...

Byliśmy tu!

DZIEŃ 3

Pobudka 8:00! Nie było łatwo ale nie było też wyjścia. Szybka toaleta, ubierka, pakowanko i o 8:30 byliśmy już gotowi. Opuściliśmy naszą Astorię i ruszyliśmy w drogę powrotną mijając klub, w którym byliśmy jeszcze nie tak dawno :)

Miejsce naszej ostatniej rozpusty

Po chwili byliśmy już na stacji metra, zjechaliśmy zajebiście długimi schodami i dosłownie za moment podjechała nasza kolejka. Bilety kupiliśmy już w sobotę. Kierunek Kobanya i dalej na przystanek autobusowy. Autobus też już na nas czekał, idealna synchronizacja. Zanim weszliśmy do środka nawiązał się krótki dialog z Włochem:

Italiano: Are you italian?
My: No! - Po chwili - Ale dzięki! - Ma się tą śródziemnomorską urodę (to głównie wina Kamila)

Na lotnisku byliśmy sporo przed wylotem. Poszliśmy się od razu odprawić. Poszło szybko i sprawnie chociaż Kamil musiał zdjąć buty. Było wystarczająco dużo czasu żeby coś zjeść. Padło na KFC.

Mmmm, w domu tego nie ma :)

Była 10:30 i udaliśmy się do naszej bramki. Chwilę stania w kolejce i już wysiadaliśmy z autobusu żeby wejść do samolotu. Miejsca wzięliśmy te same co w drodze do Budapesztu. Z uwagi na wichury start był nieco chybotliwy, sam lot już spokojniejszy, przy lądowaniu też trochę trzęsło ale żyjemy. O 12:20 lądowaliśmy w Warszawie. Tylko ziąb i deszcz - jak w piosence Krawczyka. Po wyjściu z terminala kupiliśmy bilety (tym razem poszło gładko) i poczekaliśmy dłuższą chwilę na nasz autobus. Wysiedliśmy w centrum a potem dalej w tym deszczu, w kierunku Krakowskiego Przedmieścia przez Nowy Świat. Mieliśmy smaka na flaka więc wstąpiliśmy na obiad do bistro Specjały Regionalne. Flaków nie było więc zamówiliśmy żurek w chlebie. Chleb był niezapiekany, bez sosu czosnkowego a mięsa więcej niż samego żuru. Ja zjadłem, Kamil wzgardził, nie zjadł. Opuściliśmy lichy przybytek i dalej w stronę Starego Miasta. Zobaczyliśmy najważniejsze obiekty, które będąc w Warszawie zobaczyć trzeba. Oprócz pomników rzuciliśmy okiem na stadion, barbakan i ryneczek. Można by jeszcze długo obczajać te różne znane miejsca ale pogoda była tragiczna.

Spotkaliśmy Mikołaja, Adama i Zygmunta

Postanowiliśmy zrobić jakieś zakupy i się odświeżyć/osuszyć. Uznaliśmy, że najlepszym do tego miejscem będzie największa galeria w Warszawie - Arkadia. Znaleźliśmy ją na mapie i nie była aż tak daleko żeby nie pójść pieszo. Po drodze jeszcze jedno z ostatnich zdjęć.


Dotarliśmy do galerii. Zrobiliśmy co było trzeba i uznaliśmy, że powoli można kierować się do metra żeby dojechać do stacji Młociny. Dotarliśmy tam po 30 minutach.

 
Zmęczeni ale zadowoleni :D

Dojechaliśmy na ostatnią stację metra. Obok niej miał odjeżdżać nasz Polski Bus o godzinie 19:00. Zarezerwowaliśmy go jeszcze przed wyjazdem więc o bilety nie musieliśmy się martwić. Była gdzieś godzina 17:00. Poszliśmy na pizzę do sieciówki Biesiadowo. Za zgodą personelu podładowaliśmy padnięte telefony i po obfitym posiłku kupiliśmy jeszcze w Żabce prowiant na drogę. Po kilkunastu minutach podjechał nasz autokar i przepychając się ile sił z innymi ludźmi byliśmy już w środku zajmując dobre miejsca. Teraz tylko 5h 50min i jesteśmy we Wrocławiu. Łatwo powiedzieć. Połowę drogi próbowaliśmy ściągnąć i obejrzeć film w telefonie, drugą połowę próbowaliśmy spać. Obie próby średnio udane. O godzinie 0:30 byliśmy na miejscu. Zadzwoniliśmy do naszych zaprzyjaźnionych mieszkańców Wro, którzy jeszcze przed wyjazdem obiecali, że odwiozą nas na lotnisko po naszym powrocie. Dziękujemy jeszcze raz !!! Dotarliśmy na terminal jakoś po godzinie pierwszej. Parking wyszedł 70zł więc jak za dwie nocki to wcale nie mało ale jak trzeba to trzeba, zapłacili. Mieliśmy jeszcze problem bo szlaban nie chciał się otworzyć ale kolejna próba okazała się skuteczna. Pozostała ostatnia prosta na trasie naszej wyprawy...

Zdjęcie z fotoradaru - za uprzejmością straży miejskiej :)))

Niecała godzina i byliśmy w Świdnicy. Było po drugiej. Szybka kąpiel, kilka godzin snu i rano wracamy do rzeczywistości - czytaj pracy...

THE END

Relacja dobiegła końca podobnie jak nasza wycieczka, która okazała się niezapomnianą, pełną atrakcji przygodą. Tym razem wszystko się udało i mamy nadzieję, że każdy następny trip będzie równie dobrze zorganizowany. Cały weekend można podsumować jednym z naszych zdjęć...

Tak było !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!


Żadne prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie i wykorzystywanie zdjęć bez zgody autorów wskazane.