środa, 11 czerwca 2014

NA PIWIE W TEL AWIWIE CZYLI SHALOM S********Y :D

Wróciliśmy z Izraela więc przyszła pora podzielić się wrażeniami. Czy po powrocie zdecydowaliśmy się zapuścić pejsy? Czy daliśmy się obrzezać po pijanemu? A może przemyciliśmy coś na lotnisku? Na te pytania szukajcie odpowiedzi w poniższym tekście :)

DZIEŃ 1

Startowaliśmy ze Świdnicy ok. 8:00 w czwartek. Do WRO dojechaliśmy w nieco ponad godzinkę bo po drodze trzeba było kupić coś na drogę i nie chodzi tu o Aviomarin :) Zostawiliśmy auto na zaprzyjaźnionym parkingu i chwilę później byliśmy już na dworcu PKS gdzie czekał już POLSKI BUS, z którego usług jak zawsze skorzystaliśmy. Pasażerów nie było zbyt dużo więc nie było problemu z dobraniem odpowiednich miejsc.

 Nawet jak nie w pracy to w pracy 
ale ważne, że z Hollywoodem :)

Na autostradzie zrobił się korek więc nie udało się dojechać o planowanym czasie. Zamiast 11:50 byliśmy w Katowicach ok. 12:30. Teraz musieliśmy dostać się na lotnisko Pyrzowice. Z uwagi na opóźnienie (a to nie ostatnie tego dnia) nie mieliśmy czasu na tanie autobusy z przesiadkami i zdecydowaliśmy się na droższą opcję, bezpośrednio na lotnisko. Po trzynastej podjechał autobus, u kierowcy kupiliśmy od razu bilety w obie strony żeby w niedzielę w nocy nie martwić się o powrót z lotniska do centrum Katowic. Jeszcze przed godziną 14 byliśmy na miejscu czyli ok. 2h przed odlotem. Od razu poszliśmy na odprawę żeby móc spokojnie czekać na nasz samolot. Poszło gładko i pozostało tylko czekać popijając broWARKA.

Zdjęcie zawiera lokowanie produktu

Po chwili dowiedzieliśmy się, że samolot jest opóźniony o 45 minut. Do Kopenhagi też był i wszyscy wiemy jak to się skończyło ale tym razem nie wydarzyło się nic podobnego :) Trzeba wspomnieć, że popijając piwko obserwowaliśmy niespotykane jak dotąd na lotnisku wydarzenia. Okazało się, że leci z nami kilkunastoosobowa grupa ortodoksyjnych Żydów, którzy oczekiwanie na samolot umilali sobie pieśnią, tańcem i czytaniem ksiąg kiwając się przy tym energicznie - tzw. szukling (taki twerking tylko że głową i trochę wolniej). Kamil nawet zrobił im fotkę z ukrycia.


Jak już zatańczyli mam chusteczkę haftowaną... nadeszła pora na pakowanie się do naszego Airbusa. Mieliśmy dobre miejsca w kolejce i takie same w samolocie. Ludzi nie było aż tak dużo więc pierwszy raz się zdarzyło, że nikt koło nas nie siedział i mieliśmy trzy siedzenia na dwóch. Żydzi przez cały lot byli delikatnie mówiąc ruchliwi, cały czas robili COŚ. Mieliśmy jeszcze po piwku i trzeba było je wypić na pokładzie. Na czas kiedy w pobliżu byli stewardzi zakrywaliśmy puchę gazetką samolotową.

 Przeglądając ceny w Tel Awiwie

Byliśmy już zadowoleni więc pozostał relaks, w słuchawkach leciała muza i odmierzaliśmy kolejne godziny. Po ponad trzech kierowca rozpoczął lądowanie, które dzięki temu, że było udane zostało nagrodzone oklaskami. Niedługo każdy pasażer na wejściu do samolotu dostanie tablice z punktami i po podliczeniu głosów będzie ranking lądowań na stronie Wizzaira. Tak przynajmniej słyszeliśmy ale to mogą być plotki... Po wyjściu z samolotu przeszliśmy do odprawy paszportowej i zgodnie z panującą tu tradycją czekała nas pogadanka z panią w okienku. Kolejka była dłuuuga i bardzo powoli się skracała. Wreszcie nadeszła nasza kolej. Pani pytała po co przylecieliśmy, na jak długo, gdzie będziemy mieszkać i co będziemy robić. Odpowiedź mogła być tylko jedna - SUN & FUN :)


Po odprawie zahaczyliśmy o bankomat żeby wypłacić szekle, które były potrzebne na bilety komunikacji i oczywiście na zakupy. Po wyjściu z terminala skierowaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Było bardzo ciepło mimo późnej pory. Zapytaliśmy panią w okienku kiedy najbliższy pociąg w stronę HaHagana, z którego mieliśmy dalej jechać autobusem. Odparła, że właściwie to już i jeśli chcemy zdążyć to Hurry up! Wskoczyliśmy do wagonu praktycznie w ostatniej chwili kiedy drzwi już się prawie zamykały. Sukces :) Jechaliśmy jakieś 10 minut. Wyszliśmy na zewnątrz i trzeba było znaleźć przystanek autobusowy, z którego odjeżdża nasza szesnastka. Trochę nam to zajęło bo tak naprawdę nie wiedzieliśmy czy iść w prawo czy w lewo od dworca. Popytaliśmy trochę kilku osób i jakoś nas pokierowali. Po drodze zaopatrzyliśmy się w piwko by umilić sobie czekanie na autobus. Cena zabija - 10₪ za sztukę czyli jakieś 9 PLN i co się okazało, to była jedna z niższych cen piwa bo nazajutrz kupowaliśmy je nawet po 15₪. Na szczęście już przed wyjazdem wiadomo było, że ceny są kosmiczne więc przynajmniej nie było przykrej niespodzianki. Doszliśmy na przystanek ale pojawił się pewien problem. Wygenerowane z google nazwy przystanków, na których mieliśmy wsiadać i wysiadać były przecież po hebrajsku więc na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy za bardzo gdzie mamy jechać. 

Pamiętajcie, uczcie się języków!

Na szczęście byliśmy w Izraelu. Tutaj wszyscy ludzie pomagają jak tylko mogą i tak samo uczynił kierowca naszego autobusu - czarnoskóry dziadzia. Pokazaliśmy mu telefon z hebrajskimi nazwami przystanków a on będąc przy tym bardzo miłym opowiedział co mamy dalej robić. Wysadził nas po kilku minutach i życzyliśmy sobie wzajemnie miłego wieczoru :) Przy naszym przystanku znaleźliśmy podświetlany słup z mapą Tel Awiwu więc po zrobieniu kilku zdjęć wiedzieliśmy jak dojść pieszo co też uczyniliśmy. Po drodze chcieliśmy kupić kolejne piwka ale pojawiła się pewna przeszkoda. Okazało się, że po godzinie 23:00 alkoholu dostać nie sposób, ZAKAZ. W pierwszym sklepie nie sprzedał, w drugim chciał za podwójną cenę więc też odpuściliśmy. W trzecim sklepie trafiliśmy na bardziej ludzkiego sprzedawcę. Kiedy zapytaliśmy o browar, uśmiechnął się i powiedział żebyśmy spakowali prosto z lodówki do torby, tak żeby najlepiej nikt nie widział. Cena była w miarę normalna, za to skroił za Coca-Colę :) Ale nieważne, mamy zapas! Była godzina 0:20 jak dotarliśmy pod naszą kwaterę - Old Jaffa hostel. No właśnie - północ minęła a hostel przyjmuje gości do 00:00. Ocho! Musiało się coś spie..olić! Na drzwiach wywieszona była kartka z numerem telefonu więc dzwonimy! Raz, drugi, trzeci, nic! Najpierw był jeszcze sygnał ale potem od razu poczta. Drzwi ani drgnęły więc uznaliśmy, że trzeba gdzieś pójść. Wybraliśmy kierunek morze a jako, że hostel mieliśmy w Starej Jafie po drodze mijaliśmy charakterystyczne uliczki i kamienice.


W porównaniu do Kamila
ja wtedy już się nie uśmiechałem :)

Byliśmy już blisko plaży, trzeba było znaleźć jakieś miejsce żeby chociaż przez moment odpocząć, chwilę potem zasiedliśmy na kamieniach. W tym momencie zdjęcie butów to było zbawienie :)

W ten oto sposób nasze bose stopy przywitały Ziemię Świętą

Posiedzieliśmy nad morzem ale ogólnie nie było do śmiechu bo człowiek zmęczony a perspektyw na nocleg pod dachem za bardzo nie mieliśmy. Decyzja zapadła - śpimy na plaży. Była ok. druga nad ranem. Piasek jednak był zbyt mokry żeby leżeć bezpośrednio na nim więc znaleźliśmy dwie wdzięczne ławeczki obok siebie, które posłużyły nam za łoża. Próba zmrużenia oka okazała się nieudana więc zdecydowaliśmy się wrócić pod hostel i koczować pod nim do momentu aż ktoś będzie z niego wychodził żeby wślizgnąć się do środka. Po drodze zjedliśmy pierwszy od dawna posiłek a konkretnie był to prawdziwy izraelski kebab. Był tak pyszny i tak różny od tych, które jadamy na co dzień, że nie da się tego opisać słowami :) Może i kolacja zjedzona ale wciąż nie mieliśmy spania i kolejne godziny mijały... Z nudów zrobiliśmy kilka zdjęć już nieopodal naszego lokum...

Udajemy, że jest zajebiście :)

Około godziny 5:00 kiedy było już jasno Kamil stwierdził, że powinienem sprawdzić maila, którego dostałem z hostelu po dokonaniu rezerwacji bo tam może być jakiś inny, działający numer telefonu. W środę wieczorem wysłałem też maila na recepcję, że będziemy jutro ok. 22:00. Z racji, że spóźnił się samolot i dotarcie na miejsce zajęło sporo czasu byliśmy o której byliśmy. Recepcja odpisała w czwartek rano, że dziękują za potwierdzenie. Napisali coś jeszcze - kod do wejścia to 552 :D
! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! !
Przeczytałem to sobie jeszcze ze trzy razy bo inaczej bym nie uwierzył. Przez chwilę milczałem... Są w życiu takie chwile kiedy coś się dzieje a człowiek myśli, że to sen. Po chwili nastąpił krótki dialog, mniej więcej o takiej treści:
- Kamil, mam kod!
- Pie.dolisz! Za.ebię Cię! Za.ierdolę!
 
Faktycznie kod zadziałał i weszliśmy do środka. Na piętrze była recepcja a tam kartka, na której było moje imię i numer pokoju. Drzwi były otwarte, ręczniki i pościel przygotowane a klucz w drzwiach. I pomyśleć, że mogliśmy to wszystko zastać już 5 godzin wcześniej :) Szybki prysznic po ciężkim dniu i jeszcze cięższej nocy i po godzinie szóstej zaplanowaliśmy drzemkę chociaż do tej 10:00...

DZIEŃ 2

Już na początku piątku nie udał się nasz plan - wstaliśmy po ósmej. Ogarnęliśmy się naprędce i obraliśmy kierunek dach, na którym czekała na nas kuchnia i śniadanie, które mieliśmy w cenie pobytu. Taras na dachu robi wrażenie i powitanie dnia w takim miejscu było czymś nietuzinkowym. Słoneczko grzało, a z fontanny przy stolikach orzeźwiała lekka bryza.

Nawet nie spojrzał w obiektyw, znienawidził mnie za koda :)

Po śniadaniu poszliśmy się oficjalnie zameldować w recepcji u łysego bez włosów. Spisał dane z paszportu i ustaliliśmy, że zapłacimy przy zdaniu klucza czyli w sobotę o 11:00. Nie tracąc więcej czasu zabraliśmy ręczniki i wyruszyliśmy na plażę. W sumie już dzisiaj byliśmy ale tym razem miało być lepiej :) Porobiliśmy po drodze kilka fotek.

Nastroje zdecydowanie poprawione :)

Dotarliśmy na promenadę i wreszcie można było poczuć w jakim wspaniałym miejscu jesteśmy. Po jednej stronie Morze Śródziemne, przed nami niekończąca się plaża a po drugiej stronie wysokie budynki hoteli otoczone palmami i trawą tak zieloną i gładką jak na polu golfowym. W nocy trawa jest zraszana i widać, że naprawdę o nią dbają.

No normalnie Miami :)

Przeszliśmy spory kawałek zanim zacumowaliśmy na piasku. Plaże są bardzo duże więc o każdej porze dnia można znaleźć miejsce bez większego problemu. Rozłożyliśmy się blisko wody i można było zacząć smażing.

Przed wyjazdem zapomniałem zrobić pedikiura ale nie widać :)

Gorąc był niemały (36°C w cieniu) ale orzeźwienie przynosiły piwko i moczenie w morzu. Mimo, że w tej części plaży nie było ratowników to można było się spokojnie kąpać. Woda miała na pewno powyżej 20°C.

Kamil miał zakaz kąpieli bo jest czarny :)

Kiedy już zmęczyło nas leżenie i nieco zgłodnieliśmy zdecydowaliśmy wypuścić się na miasto na jakiś obiad. Długo zastanawialiśmy się co chcielibyśmy zjeść ale wreszcie padło na pizzę. Dla jasności - tutejszą, żadna tam sieciówka :) Po obiedzie kupiliśmy olejek do opalania - w porę - i do tego czwóreczkę :) Posmarowaliśmy się chociaż już dawno było za późno. Po drugiej turze plażowania i moczenia poszliśmy na zakupy żeby przygotować sobie jedzonko w hostelu.

Te piękne mahoniowe czoło niebawem odpadnie :)

Kupiliśmy składniki naszej wykwintnej kolacji (jajecznica) i wróciliśmy do kwatery. Kamil został szefem kuchni, mi po wszystkim przypadł zmywak. Z racji, że mieliśmy sporo składników najedliśmy się do syta i całkiem smacznie.

 
Jak tatuś zrobi jajorkę to nie ma ch.ja we wsi :)

Jak już wspomniałem musiałem doczyścić patelażkę i ogarnąć resztę rajbanu, który Kamil ucznił. Po posiłku załatwiliśmy pozostałe potrzeby fizjologiczne i mogliśmy wybrać się na miasto żeby rozejrzeć się po okolicy. Będąc wcześniej na Starej Jafie zobaczyliśmy pewien obiekt, który musieliśmy jeszcze raz obczaić. Kiedy doszliśmy na miejsce Kamil poczuł niepohamowany przypływ energii, prawdopodobnie po tych jajkach.


I co teraz powiecie? :)

Moc była spora więc wiedzieliśmy, że dzisiejszego wieczora z pewnością nikt nam nie podskoczy. Ruszyliśmy na dalszy podbój starego miasta nocą i tego dnia dobry nastrój nas nie opuszczał :)

Gdzie jest Wally? :)

Doszliśmy znowu na plażę. Wieczorem można było się zrelaksować bez palącego słońca. Było sporo spacerowiczów a tutejsi koczowali na trawce. Palili sobie szisze, grillowali, słuchali muzyki, pełen chillout. Wypiliśmy piwko i wróciliśmy do hostelu. Tam za ostatnie drobne wzięliśmy kolejne browarki z maszyny i resztę wieczoru spędziliśmy na naszym daszku. Zmęczenie od słońca musiało w końcu dopaść więc po udanym dniu mogliśmy pójść w kimono. Tym razem na pewno odeśpimy :)

DZIEŃ 3

Odespaliśmy i to aż z nadmiarem bo wstaliśmy o 10:00. Szybkie śniadanko z pozostałych z dnia poprzedniego składników, toaleta i o 11:00 powinniśmy zdać klucz od pokoju. Było chyba 10 min po jedenastej jak staliśmy już spakowani pod recepcją. Łysy bez włosów, którego nie wiedzieć czemu nazywaliśmy Panem Jackiem przyjął monetę, wystawił dowód wpłaty i mogliśmy ruszać dalej. Zrobiliśmy jeszcze zdjęcie tablicy na której były numery i ceny taksówek. Ponieważ była sobota jedynym możliwym środkiem transportu z miasta na lotnisko była właśnie taksa. W szabas czyli już od zachodu w piątek do zachodu w sobotę nie jeżdżą ani autobusy ani pociągi. Na szczęście o tym również wiedzieliśmy jeszcze przed wyjazdem więc przyjęliśmy koszt taxi przy kalkulacji kosztów naszej wyprawy.

Sobota i taka robota - płacisz po 
60 PLN na głowę albo 18 km z buta :)

Oczywiście do zrobienia pozostała jeszcze fotka na pożegnanie naszej rezydencji i ruszyliśmy w Tel Awiw. W planach na dziś było zwiedzenie centrum miasta i w miarę możliwości odwiedzenie kilku miejsc zaznaczonych na mapie jako warte zobaczenia. 

Nasz hostel, taki piękny...

Dziś słońce tak nie paliło, temperatura była nieco niższa bo niebo było zachmurzone. Pojawiło się jednak dodatkowe cierpienie - pasek od torby wrzynał się w piekielnie spalone ramiona :) Mimo udręki postanowiliśmy wybrać się na drugi koniec brzegu w stronę mariny przy Hiltonie. Przeszliśmy 4 km, z tego połowę plażą i mogliśmy podziwiać ciekawsze widoki.

                                                 Budyneczki...                                                    ...i łódeczki

Następnym kierunkiem były Azrieli Towers, czyli kompleks trzech wieżowców, najpopularniejszych budynków w całym Izraelu. Plan był taki żeby wjechać na dach jednego z nich i podziwiać panoramę Tel Awiwu. W marinie rozmawialiśmy na ten temat z mieszkanką i z uwagi na szabas nie było pewności, że się to w ogóle uda. Żeby się do nich dostać musieliśmy przejść przez miasto kolejne cztery kilometry. Po drodze mijaliśmy Pizza Hut, gdzie duża pizza kosztowała zaledwie 120 szekli - taka ciekawostka dla smakoszy :D My wybraliśmy posiłek w McD czyli tam gdzie zazwyczaj jadamy będąc na obczyźnie ;) Po drodze jeszcze jedna samojebka używając śmietnika jako statywu.

Jakieś takie wodne oczko z takim tym...

Niedługo potem byliśmy na miejscu. W pierwszej wieży zastaliśmy dwóch panów na recepcji. Jeden z nich nie wiedział co do niego mówimy a drugi nawet nas nie zauważył bo cisnął w gierkę w telefonie na słuchawkach i mocno się wczuł. Ivan! Ivan! - nawoływał ten pierwszy po czym Ivan podniósł głowę i zapytał w czym pomóc. Niestety nie zgodził się żebyśmy wjechali na dach i opuściliśmy budynek. Spróbowaliśmy w następnym. Zaraz przy wejściu były windy. Wsiedliśmy do tych po lewej i wjechaliśmy z prędkością światła na 19 piętro. Tam niestety drzwi były zamknięte. Zjechaliśmy na dół. Windami po prawej można było dostać się na 39 piętro ale nie było po co jechać. Ochroniarz który bardzo dobrze śmigał po angielsku stwierdził, że dopiero o 19:00 moglibyśmy wjechać na dach na 15 minut ale to niestety było dla nas za późno bo w tym czasie powinniśmy być już na lotnisku. Trzeci budynek odpuściliśmy i można stwierdzić, że misja średnio udana. Mam chociaż fotkę z dołu :)

Ten najwyższy, prawie 200m

Trzeba było już odpocząć więc korzystając z naszej niezastąpionej mapy skierowaliśmy się w stronę morza by znowu wrócić na plażę. Zdążyło się już wypogodzić, niebo zrobiło się prawie całkiem niebieskie a przez to było już okrutnie gorąco i całą drogę chowaliśmy się przed słońcem.

Cień był na wagę złota

Dobiliśmy do brzegu. Dzień był zdecydowanie bardziej wietrzny niż poprzedni więc na morzu hulały spore fale. Kamil rzucił się do wody, ja nawet nie miałem zamiaru ściągać koszulki. Koniec końców nie wytrzymałem bo nie mogłem przepuścić takich fal. Po walce z żywiołem trzeba było trochę podeschnąć i powoli myśleć o taksówce. Była godzina 16-17.

Żegnamy się z morzem...

Wyruszyliśmy w stronę starego miasta bo tam zamierzaliśmy złapać taxi. Po prawie godzinnej piechocie złapaliśmy nasz dyliżans. Trzeba zaznaczyć, że większość taksówek to nowe lub prawie nowe auta więc mogliśmy liczyć na komfortową podróż. Zapytaliśmy ile na lotnisko, cena mieściła się w granicach tego co zakładaliśmy więc długo się nie zastanawiając kazaliśmy się zawieźć. Po drodze przeglądaliśmy ostatnie banknoty, z których za chwilę miało prawie nic nie zostać.

Jak do gry w Eurobiznes :)

Jechaliśmy ze 20 minut. Dojechaliśmy na miejsce i kierowca mówi, że już. Kamil zapytał czy to Terminal 1 bo z niego mieliśmy odprawę. Co nas zaskoczyło, kierowca stwierdził, że to Terminal 3. A to nie nasz! Kierowca pokiwał głową, pomlaskał i... nie wiedział co dalej robić i jak jechać. Haha. My już lekka napinka a kierowca dalej kiwał głową i stwierdził, że powinniśmy go poinformować, że ma jechać na jedynkę. My stwierdziliśmy zgodnie, że powinien zapytać :) Podzwonił, ponawijał z kimś po hebraju przez telefon, załączył GPS i podjął próbę dojechania we właściwe miejsce. Było chyba ze 4 km na nawigacji więc za 10 minut byliśmy już we właściwym miejscu. Kierowca poinformował, że jest to stary terminal i jak ktoś mówi, że chce jechać na lotnisko to z automatu wiezie na nowy. Powiedziałem mu na pocieszenie, że nie było tak źle i na drugi raz będziemy pamiętać ;) Myślał może, że coś dorzucimy za dodatkowe kilometry i stres ale napiwku nie było :) Weszliśmy na terminal i już od samego wejścia powitała nas spora kolejka. W trakcie przesuwania się do przodu podeszła do nas pani w żakiecie i zaczęła wywiad. "Kamil, dlaczego masz na imię Kamil? Czy to polskie imię?" Nie ku.wa, chińskie, co to za pytania? :) Pytała czy mamy w torbie jakieś ostre narzędzia, broń, noże. Czy dostaliśmy od kogoś jakiś prezent. Czy mamy bombę. Jako, że nic nie mieliśmy okazaliśmy się nieprzydatni i puściła nas dalej przyklejając żółte naklejki na tył paszportów. Teraz czekało nas trzepanko. Oczywiście chodzi o przeszukiwanie toreb :) Na rentgenie nic nie pokazało, na bramce nie piszczało. Następny etap to zaglądanie do torby. Oprócz grzebania rękami w rękawiczkach był jeszcze jeden ciekawy gadżet. Używali jakiegoś niebieskiego plastikowego pałąka z czymś jakby papierek lakmusowy na końcu i smyrali tym nasze buty i wszystkie przedmioty znajdujące się w torbie. Potem wsadzali kija do maszyny i badali czy aby nie mamy podejrzanych substancji. Taka ciekawostka, z którą nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia. Wszystko trwało dość długo więc było nieco męczące ale taki kraj, jak żyć... Dalej czekało nas kolejne zaskoczenie bo okazało się, że wszyscy odprawieni wsiadają hurtem do autobusów bez względu na to dokąd lecą. Jak autobus był pełny to kierowca wiózł nas na... Terminal 3 :) My już tam byliśmy :) W autobusie staliśmy blisko drzwi a koło nas pewien indianin. Jak dotarliśmy na T3 to wysiadł jako jeden z pierwszych będąc na czele stawki. Tak się jednak spieszył, że nie zmieścił się w drzwiach i wy.ierdolił się spadając na dalsze miejsca :) Pojechaliśmy schodami na górę, na wolnocłówce wydaliśmy ostatnie ichniejsze pieniądze na prowiant i zostało oczekiwanie na samolot. Opóźnień nie było i ok. 21:00 byliśmy na pokładzie. Pozostało dolecieć, co zaplanowane było na godzinę 00:15 czyli już w niedzielę...

DZIEŃ 4 - META

Po nie do końca przespanym locie wylądowaliśmy w Katowicach po północy, pokazaliśmy paszporty i byliśmy już na zewnątrz. Sprawdziliśmy rozkład, autobus odjeżdżał po godzinie pierwszej. Zdążyliśmy zatem coś zjeść, przebrać się i czekać na transport. W centrum Katowic byliśmy ok. godziny drugiej a do Polskiego Busa mieliśmy jeszcze niecałe 3 godziny. Poszukaliśmy więc jakiejś knajpy żeby nie siedzieć na dworcu. Na wejściu do baru musieliśmy oddać torby do szatni bo tak naprawdę okazało się, że to są przy okazji balety. Ja niestety nie byłem zachwycony klimatem, muzyką i zapachem a do tego rozrywało mi gardło od lodowatej C-C pitej prosto z lodówy. Z godzinkę posiedzieliśmy i wróciliśmy na dworzec PKP żeby coś zjeść. Była już ok. 4:00 jak skierowaliśmy się na PKS skąd mieliśmy odjeżdżać. Było już jasno i chwilę potem jechaliśmy już do domu. Udało się zdrzemnąć i ok. 7:00 byliśmy we WRO. Przesiedliśmy się do auta i jakąś godzinę później byliśmy w domu...

THE END

To by było na tyle. Wyjazd mimo różnych niespodziewanych sytuacji zaliczmy oczywiście do niezwykle udanych (pomijając spalone twarze i plecy, które dwa dni później odpadły). Pozostaje odpowiedzieć jeszcze na pytania zadane na samym początku naszej opowieści. Mianowicie, pejsy rosnąć nie chcą choć bardzo byśmy chcieli. Napletki pozostały na swoim miejscu ale może następnym razem. Udało się jednak coś przemycić! Ani na rentgenie ani na rewizji nie znaleźli w mojej torbie naszego olejku do opalania, którym próbowaliśmy się ratować w piątek na plaży. Mimo, że to standardowa butelka 150 ml nikt jej nie zauważył więc śmiało można nazywać nas szmuglerami na niemałą skalę :) Na koniec jeszcze wypada przypomnieć sobie widok, który nie raz mieliśmy okazję oglądać...

Tam byli...

niedziela, 13 kwietnia 2014

TEL AWIW, a co...

Od Budapesztu minął już miesiąc więc naszła ochota na nową wyprawę. Mieliśmy wybrać się na Costa del Sol ale ceny biletów lotniczych nie chciały spaść. Łaski bez, lecimy do Izraela!

Z braku laku padło na Tel Awiw :)

Wylot:
Wrocław - Katowice, POLSKI BUS, czwartek 9:30 - 11:50
Katowice - Tel Awiw, Wizzair, czwartek 15:55 - 20:30 (czas w Izraelu +1h)
 
 Jedyne 2,5 tysiąca km w około 3,5 godzinki :)

Powrót:
Tel Awiw - Katowice, Wizzair, sobota 21:20 - 00:15
Katowice - Wrocław, POLSKI BUS, niedziela 04:50 - 7:10

Na miejscu mamy do wykorzystania czwartkowy wieczór (noc), cały piąteczek i sobotę aż do wieczora. W niedzielny poranek będziemy już w domu. Będzie to najdłuższy z dotychczasowych pobytów. Między innymi dlatego, że nie tracimy czasu na międzylądowania. Plan zwiedzania jeszcze nieustalony ale dużą część naszego czasu poświęcimy z pewnością na plażing. Temperatura w tym okresie to jakieś 28°C w powietrzu i 22°C w wodzie :)

Bilety zabukowane, do załatwienia pozostaje jeszcze mój paszport i oczywiście nocleg ale czekamy na superokazję, która może się jeszcze pojawić. Odliczanie czas zacząć :D

piątek, 21 marca 2014

Egeszsege czyli węgierskie opowieści...

Oj, cóż to był za weekend! Biorąc pod uwagę nasz ostatni wyjazd byliśmy pełni obaw, że znowu może nam się przydarzyć coś nieprzewidywanego. Czy tak było...?

DZIEŃ 1

Lot z Wrocławia do Eindhoven mieliśmy w piątek (14.03) o godzinie 12:00. Żeby uniknąć spóźnienia na samolot wyjechaliśmy ze Świdnicy jeszcze przed 10:00. Dotarliśmy na miejsce ok. 10:45 więc ten szybki i bezproblemowy dojazd trzeba było uczcić Kasztelanem!

Jeszcze nie poleciały a już grają hejnały...

Około 11:00 byliśmy już na terminalu i od razu udaliśmy się na odprawę. Poszło niebywale szybko bez żadnych postojów i ekscesów. Nasz GATE czekał już na nas wraz z innymi pasażerami więc po ponad półgodzinnym czekaniu w kolejce i przejeździe autobusem po płycie lotniska byliśmy już w samolocie. Na dodatek jako jedni z pierwszych pasażerów przez co usiedliśmy tam gdzie mieliśmy chęć. Po bezproblemowym starcie, locie i lądowaniu byliśmy w Holandii ok. 13:30. Zastaliśmy piękną, słoneczną pogodę, było jeszcze cieplej niż u nas. Z uwagi na fakt, że lot do Budapesztu był dopiero o godzinie 17:30 mieliśmy trochę czasu na odwiedzenie centrum Eindhoven. Poszliśmy na niedaleki przystanek, z którego mieliśmy za kilka minut odjechać. Niestety nadjeżdżający autobus wcale się nie zatrzymał i przejechał nam koło nosa... Miejscowa Polka zasugerowała żeby wrócić pod terminal bo tam też jest gdzieś przystanek. Tak też zrobiliśmy. Faktycznie był. Trzeba było kupić bilety. Poszliśmy do biletomatu, w którym do wyboru była opcja gotówki lub karty. Z uwagi na brak OJRO wybraliśmy opcję "insert your card". Niestety bezskutecznie a prób było kilka. Po chwili nastąpiło olśnienie:
"Kamil, ale to są kasy, żeby opłacić parking!"

Hahaha. Faktycznie wkładaliśmy nasze karty płatnicze/kredytowe w otwór na bilet parkingowy więc co tu się dziwić, że nie chciało działać! :) Poszliśmy więc do autobusu. Tam automat biletowy przyjmuje tylko bilon. Pytamy kierowcy, gdzie kupić bilety. Wskazał nam właściwe kasy, które przyjmują gotówkę. Po wyjęciu 20 EUR z bankomatu już myśleliśmy, że zaraz możemy jechać. Znowu niepowodzenie. Kasa nie przyjmuje tak wysokiego nominału. Japie....! Kartą też się zresztą nie udało mimo, że postępowaliśmy zgodnie z instrukcją. Te wszystkie wyczyny trwały na tyle długo, że postanowiliśmy odpuścić jazdę do centrum. Przeszliśmy się po najbliższej okolicy ale okazało się, że mimo wielu zabudowań nie było żadnego sklepu, galerii ani choćby McD. Same biura, zakłady, magazyny... Obeszliśmy dookoła całą tą strefę i wróciliśmy na lotnisko. Tam zaopatrzyliśmy się w specjały holenderskiej kuchni - kanapkę z serem gouda i Heinekena :)

Sroga zima w Niderlandach

Po chilloutowym pikniku poszliśmy na odprawę nr 2 tego dnia. Tym razem było inaczej niż we Wrocławiu. Ja z lenistwa już nie zdejmowałem paska ale przeszedłem gładko. Kamil też przeszedł przez bramkę ale musiał wrócić. Pani w rękawiczkach kazała mu wrócić z walizką, wyjąć z niej gadżety i przejść jeszcze raz. Teraz jego torba już przeszła ale z kolei zapiszczało jak przechodził. Przejął go Pan w rękawiczkach i dotykał w okolice bikini. Nic nie znalazł. Byliśmy wolni :) Czasu było jeszcze sporo ale wreszcie na telebimie wyświetlił się napis Budapest - GATE 6 - ten, przy którym akurat siedzieliśmy. Byliśmy na początku kolejki, z której z terminala pieszo dotarliśmy do samolotu i znowu wybieraliśmy miejsca, które chcieliśmy... Lot trwał niecałe dwie godziny i jesteśmy!!! Godzina 19:30. Ciepło i pogodnie. Jest dobrze :)

Z uwagi, że jeszcze przed wyjazdem wiedzieliśmy czym i o której dojechać do hotelu zaoszczędziliśmy cenny czas, który musielibyśmy stracić na miejscu szukając środków lokomocji. Po wyjściu z terminala obraliśmy kierunek bankomat (wiedzieliśmy gdzie będzie) bo trzeba było wybrać forinty. Pierwszy raz w życiu wypłacaliśmy taką kasę - 20 000 - jak szaleć to szaleć! Wyposażeni w grubą gotówkę i zakupione przy okazji bilety (cena 300 HUF) wbiliśmy do autobusu 200E w kierunku Köbánya-Kispest. Po 20 minutach dojechaliśmy na przystanek docelowy. Dalej musieliśmy jechać metrem - LINIA 3. Zanim jednak wsiedliśmy do naszego luksusowego wagoniku postanowiliśmy zaopatrzyć się w prowiant na wieczór i poranek. Pamiętaliśmy ciągle o tym, że nazajutrz mają tutaj święto państwowe więc do końca nie wiedzieliśmy jak otwarte będą sklepy. Na stacji metra było akurat Tesco więc zajrzeliśmy. Kupiliśmy browar, bułki i... pasztetową, a co! Zanim jednak za nie zapłaciliśmy trzeba było stać 100m w kolejce (jeden dzień wolny a ludzi jakby miała być apokalipsa). Okazało się, że nasza kasjerka to jakaś flegmatyczna kreatura z pająkami we włosach. Nawet brewka jej nie pykła kiedy Kamil poprosił o reklamówkę, dopiero za drugim razem dosłyszała i podała mu ją zachowując efekt slow-motion. Zanim jednak dotarliśmy do metra trzeba było załatwić bilety. Jedna pani "don't speak english", druga pani biletów nie sprzedaje! Już rosło ciśnienie. Wreszcie kupiliśmy. Okazało się, że są takie same jak autobusowe więc gdyby nie wprowadzono nas w błąd to kupilibyśmy je od razu, jednocześnie z tamtymi na busa. Olać. Wbiliśmy do metra. Obskur. Kolejka podmiejska z Gdańska do Sopotu jest w lepszym stanie niż ta, którą jechalismy :)

 
Nasi tu byli! Jak zresztą wszędzie :)

Będąc już w wagoniku zadzwoniliśmy do naszej rezydentki zgodnie z zaleceniami - pół godziny przed dotarciem do hotelu. Była godzina 21:07. Miłym głosem zawiadomiła, że będzie na nas czekać za 30 minut. Dojechaliśmy na miejsce w 15 min, wyszliśmy z podziemi i oczom naszym ukazało się centrum Budapesztu. "Ale ładnie" - przyznaliśmy jednocześnie. Obraliśmy kierunek Dohány utca czyli miejsce naszego apartmenta. 21:43 zadzwoniłem do naszej koleżanki, że jeszcze 3 minutki bo poszliśmy w złą stronę ulicy. Po chwili dotarliśmy. Przywitaliśmy się a ona pokazała nam kod do naszej bramy i opowiedziała nam historię o swoim futerale na telefon. Imponujące. Wsiedliśmy w windę rozmiar 1m x 1m i heja na 3-cie piętro. Tam kolejny kod do common area, gdzie do dyspozycji była lodówka, mikrofalówka, czajnik, suszarka, komputer z internetem i inne gadżety. Dowiedzieliśmy się, że przyznano nam jedyneczkę. Do pokoju dostaliśmy kolejny, trzeci już kod i pozostawało tylko rozliczenie za pobyt. Wyszło ok. 200 zł/pokój/2 nocki, po stówce na głowę. Koleżanka ogarnęła jeszcze pościel, znalazła nam na FB jakieś house party na ten wieczór (i tak nie skorzystaliśmy) i tym samym mogliśmy się pożegnać. Bye! Instalujemy się. Ja wybrałem pokój i łoże na dole, Kamil pięterko.


Co jak co ale to w Danii mieliśmy pić Carlsbergi!!!


Upragniony prysznic, bułka z pasztetową, dwa piwka i let's go na miasto. Wszystkie kody dostępu zapisane w obu telefonach na wypadek gdybyśmy się pogubili :) Wyszliśmy na ulicę i dylemat - który pub wybrać skoro ich tyle? Faktycznie było ich tak dużo! Padło na MixArt Bár. Zamówiliśmy piwo w barze i poszliśmy na górę bo pub jest 2-poziomowy. Mimo faktycznego miksu stylów i potencjału na klimatyczne ZEN knajpa okazała się jakby meliną gdzie goście piją sobie browar siedząc ze znajomymi i... psem a DJ puszcza muzę z YouTube klikając co sobie akurat wymyśli :)

                                  Kamil, gdzie my trafiliśmy...?                                Oj tam, z buddą się nie napijemy?                     


Tak naprawdę nie było tam aż tak źle ale po jednym piwku opuściliśmy lokal. Szukaliśmy więc dalej. Po chwili uwagę przykuł bar Szóda. Miejsce okazało się dużo lepsze więc zacumowaliśmy przy barze. Tradycją w tym pubie jest to, że dla wszystkich w obrębie baru podawany jest popcorn w plastikowych kubkach, który jest na bieżąco uzupełniany przez barmanki. Miły akcent. Po kolejnych piwkach poprosiliśmy barmankę o "traditional hungarian drink" :) Ta długo nie myśląc polała tajemniczy trunek. Dobry :) Potem piliśmy go jeszcze raz i tym razem był już w gratisie. Jak miło :) Okazało się, że knajpa ma drugie dno, dosłownie. Schodząc schodami zastaliśmy disco. Wbiliśmy nawet na parkiet ale trudno przypomnieć sobie choć jedną piosenkę, do której tańcowaliśmy, chyba mamy słabą pamięć albo coś... Pora wracać. Ok. piątej nad ranem byliśmy w hotelu. Na 9:00 był budzik. Tym samym zakończyliśmy pierwszy dzień naszej wyprawy.

DZIEŃ 2

Budzik budził ale nie obudził. Na szczęście Kamil zachował trzeźwość umysłu i dzięki niemu wstaliśmy. Kamil zażywał kąpieli a ja w tym czasie miałem zamiar przygotować nam śniadanie z pozostałych bułek i reszty pasztetowej. Jakież było moje zdziwienie kiedy w lodówce ich nie zastałem. Okazało się, że zjedliśmy je nad ranem po powrocie z klabingu choć do dziś nie mogę być pewien. Znowu pamięć zawiodła :) Po wspólnym ogarnięciu wybraliśmy się na miasto jeszcze przed godziną 11. Acha, jeszcze tylko szybka fota przed wyjściem...


Nasz widok z okna - taki piękny... :)


Przeszliśmy 400m i zatrzymaliśmy się przy Bocadillo Café. Mieliśmy ochotę na węgierski gulasz a że był w menu, zostaliśmy. Domówiliśmy też po piwku i mogliśmy się rozsiąść obserwując zgromadzonych dookoła mieszkańców przyodzianych w węgierskie stroje i barwy narodowe, słuchających wystąpienia jakiegoś kogoś. Na pewno był kimś ważnym bo słuchali ładnie. W międzyczasie podano do stołu i można było zacząć regenarację :)

Niczym flaki w Jacobsenie tylko troszkę cieplej :)

Po zupce wróciliśmy do hotelu po moje forinty, których zapomniałem i zobaczyliśmy za dnia (wcześniej tylko mijaliśmy ją po ciemku) największą w Europie i drugą co do wielkości na świecie synagogę - 100m od naszego hotelu!

 Niestety brakło czasu na modlitwę. Nasza bardzo wielka wina!

Skoczyliśmy na drugie śniadanie do McD. Brzuszki były już całkiem zadowolone. Pora na zwiady. Niecały kilometr i byliśmy na moście. Był zamknięty dla pojazdów (święto). Chcąc na niego wkroczyć zatrzymał nas jakiś dżentelmen z ciemną czarną karnacją i powiedział żebyśmy znaleźli inny most do przejścia na drugą stronę Dunaju bo ten jest zamknięty. Wtem Kamil zauważył że masa ludzi most jednak przekracza a robią to przeciwległym, lewym chodnikiem. Co za zwariowany murzyn. Poszliśmy :)

Nad Pięknym Modrym Dunajem

Po chwili byliśmy już w Budzie, po zachodniej stronie rzeki. Zaczęliśmy wspinaczkę na górę Świętego Gerarda. Po pokonaniu całkiem sporej ilości schodów dotarliśmy po chwili do sporego pomnika przedstawiającego jego postać.

Szent Gellért Monument (zobacz na mapie)

Obeszliśmy cytadelę i kierowaliśmy się na północ ale nie wiedzieliśmy do końca na co trafimy. Mieliśmy mapę i patrzyliśmy na punkty zaznaczone jako warte uwagi nie skupiając się w ogóle na tym czym one są, wszystko na relaksie. Po drodze nie minęły nas oczywiście wspólne samojebki.


Po dość długiej wędrówce (nogi wiedziały najlepiej) dotarliśmy na plac, na którym była masa ludzi i straganów. Tam znajduje się jeden z najważniejszych i największych kościołów węgierskich - Kościół Macieja. W bezpośrednim sąsiedztwie z kościołem położony jest Hotel Hilton.

Nasi klienci nie mają takich dachów :)

Dalej minęliśmy pomnik hrabii Istvána Széchenyiego i skoczyliśmy na Basztę Rybacką, z której można było cieszyć oko znakomitym widokiem, przede wszystkim na Parlament.

Enjoying the view :)

Było już przed godziną 15 i trzeba było skoczyć gdzieś na obiad. Idąc jakiś czas nie mieliśmy po drodze nawet żadnego sklepu a trzeba wspomnieć, że chmielowe pragnienie było już na skraju wytrzymałości. Wreszcie jest. Zatrzymaliśmy się w restauracji NEKTAR. Zamówiliśmy od razu po piwku (Dreher Classic) a za chwilę po następnym, dla mnie tym razem ciemne - Dreher Bak. Przy tej okazji pojawia się krótka historia znana z Facebooka Kamila:)

 Jedyne zdjęcie z podróży, które ujrzało 
światło dzienne zanim z niej wróciliśmy :P

Zaczął padać deszcz więc zamiast podbijać dalsze atrakcje Budapesztu postanowiliśmy zostać dłużej w knajpie. Po kilku piwkach zamówiliśmy też coś do jedzenia. Kelner przyjemniaczek zaserwował danie i życzył nam smacznego rzucając przy tym osobliwe "Cheers", podobnie jak przy donoszeniu kolejnych piwek :)

Stuffed pork - mało węgierskie ale smaczne

Po kilku godzinach zrobiło się ciemno i trzeba było szykować się do wyjścia bo przed nami jeszcze disco. Zanim opuściliśmy lokal zrobiłem Kamilowi zdjęcie z zaskoczenia. Po chwili powiedziałem mu o tym i koniecznie chciał zobaczyć jak wyszedł...

 
Niejeden by go nie rozpoznał przez ten kapelusz :)  

Przestało padać ale było straszliwie zimno i wietrznie. Trzeba było szybko wracać do hotelu ale droga powrotna wydłużała się przez nocną sesję zdjęciową :) Powstał również pewien film ale nie pokażemy :P
Naebaesiejak

W hotelu musiałem się długo ogrzewać bo przemarzłem na kość. Kamila uratowała kurtka. Udało się wreszcie ogarnąć i wyskoczyliśmy na zewnątrz. Całkiem niedaleko a właściwie po drugiej stronie ulicy mieści się klub Comics Shottail Bár do którego wbiliśmy. Wystrój taki jak w nazwie - komiksowy, z postaciami superbohaterów na ścianach. Muza jakby nie nasza ale browar się zamówił.
Photo by barman

Po kolejnym piwie nadszedł czas by zapytać o absynt i ruską śmierć, której kosztowaliśmy ostatnio w Gdańsku a której nie mieli dzień wcześniej w Szódzie. Tym razem było inaczej i mogliśmy znów skosztować tego rozkosznego shota. Próbowaliśmy również podbić parkiet ale DJ był ustawiony na tryb macarena więc ciężko było nam się odnaleźć. Było już późno i trzeba było wracać bo przed południem samolot. Na pożegnanie pozostała pocztówka...

Byliśmy tu!

DZIEŃ 3

Pobudka 8:00! Nie było łatwo ale nie było też wyjścia. Szybka toaleta, ubierka, pakowanko i o 8:30 byliśmy już gotowi. Opuściliśmy naszą Astorię i ruszyliśmy w drogę powrotną mijając klub, w którym byliśmy jeszcze nie tak dawno :)

Miejsce naszej ostatniej rozpusty

Po chwili byliśmy już na stacji metra, zjechaliśmy zajebiście długimi schodami i dosłownie za moment podjechała nasza kolejka. Bilety kupiliśmy już w sobotę. Kierunek Kobanya i dalej na przystanek autobusowy. Autobus też już na nas czekał, idealna synchronizacja. Zanim weszliśmy do środka nawiązał się krótki dialog z Włochem:

Italiano: Are you italian?
My: No! - Po chwili - Ale dzięki! - Ma się tą śródziemnomorską urodę (to głównie wina Kamila)

Na lotnisku byliśmy sporo przed wylotem. Poszliśmy się od razu odprawić. Poszło szybko i sprawnie chociaż Kamil musiał zdjąć buty. Było wystarczająco dużo czasu żeby coś zjeść. Padło na KFC.

Mmmm, w domu tego nie ma :)

Była 10:30 i udaliśmy się do naszej bramki. Chwilę stania w kolejce i już wysiadaliśmy z autobusu żeby wejść do samolotu. Miejsca wzięliśmy te same co w drodze do Budapesztu. Z uwagi na wichury start był nieco chybotliwy, sam lot już spokojniejszy, przy lądowaniu też trochę trzęsło ale żyjemy. O 12:20 lądowaliśmy w Warszawie. Tylko ziąb i deszcz - jak w piosence Krawczyka. Po wyjściu z terminala kupiliśmy bilety (tym razem poszło gładko) i poczekaliśmy dłuższą chwilę na nasz autobus. Wysiedliśmy w centrum a potem dalej w tym deszczu, w kierunku Krakowskiego Przedmieścia przez Nowy Świat. Mieliśmy smaka na flaka więc wstąpiliśmy na obiad do bistro Specjały Regionalne. Flaków nie było więc zamówiliśmy żurek w chlebie. Chleb był niezapiekany, bez sosu czosnkowego a mięsa więcej niż samego żuru. Ja zjadłem, Kamil wzgardził, nie zjadł. Opuściliśmy lichy przybytek i dalej w stronę Starego Miasta. Zobaczyliśmy najważniejsze obiekty, które będąc w Warszawie zobaczyć trzeba. Oprócz pomników rzuciliśmy okiem na stadion, barbakan i ryneczek. Można by jeszcze długo obczajać te różne znane miejsca ale pogoda była tragiczna.

Spotkaliśmy Mikołaja, Adama i Zygmunta

Postanowiliśmy zrobić jakieś zakupy i się odświeżyć/osuszyć. Uznaliśmy, że najlepszym do tego miejscem będzie największa galeria w Warszawie - Arkadia. Znaleźliśmy ją na mapie i nie była aż tak daleko żeby nie pójść pieszo. Po drodze jeszcze jedno z ostatnich zdjęć.


Dotarliśmy do galerii. Zrobiliśmy co było trzeba i uznaliśmy, że powoli można kierować się do metra żeby dojechać do stacji Młociny. Dotarliśmy tam po 30 minutach.

 
Zmęczeni ale zadowoleni :D

Dojechaliśmy na ostatnią stację metra. Obok niej miał odjeżdżać nasz Polski Bus o godzinie 19:00. Zarezerwowaliśmy go jeszcze przed wyjazdem więc o bilety nie musieliśmy się martwić. Była gdzieś godzina 17:00. Poszliśmy na pizzę do sieciówki Biesiadowo. Za zgodą personelu podładowaliśmy padnięte telefony i po obfitym posiłku kupiliśmy jeszcze w Żabce prowiant na drogę. Po kilkunastu minutach podjechał nasz autokar i przepychając się ile sił z innymi ludźmi byliśmy już w środku zajmując dobre miejsca. Teraz tylko 5h 50min i jesteśmy we Wrocławiu. Łatwo powiedzieć. Połowę drogi próbowaliśmy ściągnąć i obejrzeć film w telefonie, drugą połowę próbowaliśmy spać. Obie próby średnio udane. O godzinie 0:30 byliśmy na miejscu. Zadzwoniliśmy do naszych zaprzyjaźnionych mieszkańców Wro, którzy jeszcze przed wyjazdem obiecali, że odwiozą nas na lotnisko po naszym powrocie. Dziękujemy jeszcze raz !!! Dotarliśmy na terminal jakoś po godzinie pierwszej. Parking wyszedł 70zł więc jak za dwie nocki to wcale nie mało ale jak trzeba to trzeba, zapłacili. Mieliśmy jeszcze problem bo szlaban nie chciał się otworzyć ale kolejna próba okazała się skuteczna. Pozostała ostatnia prosta na trasie naszej wyprawy...

Zdjęcie z fotoradaru - za uprzejmością straży miejskiej :)))

Niecała godzina i byliśmy w Świdnicy. Było po drugiej. Szybka kąpiel, kilka godzin snu i rano wracamy do rzeczywistości - czytaj pracy...

THE END

Relacja dobiegła końca podobnie jak nasza wycieczka, która okazała się niezapomnianą, pełną atrakcji przygodą. Tym razem wszystko się udało i mamy nadzieję, że każdy następny trip będzie równie dobrze zorganizowany. Cały weekend można podsumować jednym z naszych zdjęć...

Tak było !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!


Żadne prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie i wykorzystywanie zdjęć bez zgody autorów wskazane.