Wróciliśmy z Izraela więc przyszła
pora podzielić się wrażeniami. Czy po powrocie zdecydowaliśmy się zapuścić pejsy? Czy daliśmy się
obrzezać po pijanemu? A może przemyciliśmy coś na lotnisku? Na te
pytania szukajcie odpowiedzi w poniższym tekście :)
DZIEŃ 1
Startowaliśmy
ze Świdnicy ok. 8:00 w czwartek. Do WRO dojechaliśmy w nieco ponad
godzinkę bo po drodze trzeba było kupić coś na drogę i nie chodzi tu o
Aviomarin :) Zostawiliśmy auto na zaprzyjaźnionym parkingu i chwilę
później byliśmy już na dworcu PKS gdzie czekał już POLSKI BUS, z którego
usług jak zawsze skorzystaliśmy. Pasażerów nie było zbyt dużo więc nie
było problemu z dobraniem odpowiednich miejsc.
Nawet jak nie w pracy to w pracy
ale ważne, że z Hollywoodem :)
ale ważne, że z Hollywoodem :)
Na
autostradzie zrobił się korek więc nie udało się dojechać o planowanym
czasie. Zamiast 11:50 byliśmy w Katowicach ok. 12:30. Teraz musieliśmy dostać
się na lotnisko Pyrzowice.
Z uwagi na opóźnienie (a to nie ostatnie tego dnia) nie mieliśmy czasu
na tanie autobusy z przesiadkami i zdecydowaliśmy się na droższą opcję,
bezpośrednio na lotnisko. Po trzynastej podjechał autobus, u kierowcy
kupiliśmy od razu bilety w obie strony żeby w niedzielę w nocy nie
martwić się o powrót z lotniska do centrum Katowic. Jeszcze przed godziną 14
byliśmy na miejscu czyli ok. 2h przed odlotem. Od razu poszliśmy na
odprawę żeby móc spokojnie czekać na nasz samolot. Poszło gładko i
pozostało tylko czekać popijając broWARKA.
Zdjęcie zawiera lokowanie produktu
Po
chwili dowiedzieliśmy się, że samolot jest opóźniony o 45 minut. Do
Kopenhagi też był i wszyscy wiemy jak to się skończyło ale tym razem nie wydarzyło się nic podobnego :) Trzeba wspomnieć, że popijając piwko
obserwowaliśmy niespotykane jak dotąd na lotnisku wydarzenia. Okazało
się, że leci z nami kilkunastoosobowa grupa ortodoksyjnych Żydów, którzy
oczekiwanie na samolot umilali sobie pieśnią, tańcem i czytaniem ksiąg kiwając się przy tym energicznie - tzw. szukling (taki twerking tylko że głową i trochę wolniej). Kamil nawet zrobił im fotkę z ukrycia.
Jak
już zatańczyli mam chusteczkę haftowaną... nadeszła pora na pakowanie się do
naszego Airbusa. Mieliśmy dobre miejsca w kolejce i takie same w
samolocie. Ludzi nie było aż tak dużo więc pierwszy raz się zdarzyło, że
nikt koło nas nie siedział i mieliśmy trzy siedzenia na dwóch. Żydzi
przez cały lot byli delikatnie mówiąc ruchliwi, cały czas robili COŚ.
Mieliśmy jeszcze po piwku i trzeba było je wypić na pokładzie. Na czas
kiedy w pobliżu byli stewardzi zakrywaliśmy puchę gazetką samolotową.
Przeglądając ceny w Tel Awiwie
Byliśmy już zadowoleni więc pozostał relaks, w słuchawkach leciała muza i odmierzaliśmy
kolejne godziny. Po ponad trzech kierowca rozpoczął lądowanie, które
dzięki temu, że było udane zostało nagrodzone oklaskami. Niedługo każdy
pasażer na wejściu do samolotu dostanie tablice z punktami i po
podliczeniu głosów będzie ranking lądowań na stronie Wizzaira. Tak
przynajmniej słyszeliśmy ale to mogą być plotki... Po wyjściu z samolotu przeszliśmy do odprawy paszportowej i zgodnie z panującą tu tradycją czekała nas pogadanka z panią w okienku. Kolejka była dłuuuga i bardzo powoli się skracała. Wreszcie nadeszła nasza kolej. Pani pytała po co przylecieliśmy, na jak długo, gdzie będziemy mieszkać i co będziemy robić. Odpowiedź mogła być tylko jedna - SUN & FUN :)
Po odprawie zahaczyliśmy o bankomat żeby wypłacić szekle ₪, które były potrzebne na bilety komunikacji i oczywiście na zakupy. Po wyjściu z terminala skierowaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Było bardzo ciepło mimo późnej pory. Zapytaliśmy panią w okienku kiedy najbliższy pociąg w stronę HaHagana, z którego mieliśmy dalej jechać autobusem. Odparła, że właściwie to już i jeśli chcemy zdążyć to Hurry up! Wskoczyliśmy do wagonu praktycznie w ostatniej chwili kiedy drzwi już się prawie zamykały. Sukces :) Jechaliśmy jakieś 10 minut. Wyszliśmy na zewnątrz i trzeba było znaleźć przystanek autobusowy, z którego odjeżdża nasza szesnastka. Trochę nam to zajęło bo tak naprawdę nie wiedzieliśmy czy iść w prawo czy w lewo od dworca. Popytaliśmy trochę kilku osób i jakoś nas pokierowali. Po drodze zaopatrzyliśmy się w piwko by umilić sobie czekanie na autobus. Cena zabija - 10₪ za sztukę czyli jakieś 9 PLN i co się okazało, to była jedna z niższych cen piwa bo nazajutrz kupowaliśmy je nawet po 15₪. Na szczęście już przed wyjazdem wiadomo było, że ceny są kosmiczne więc przynajmniej nie było przykrej niespodzianki. Doszliśmy na przystanek ale pojawił się pewien problem. Wygenerowane z google nazwy przystanków, na których mieliśmy wsiadać i wysiadać były przecież po hebrajsku więc na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy za bardzo gdzie mamy jechać.
Na szczęście byliśmy w Izraelu. Tutaj wszyscy ludzie pomagają jak tylko mogą i tak samo uczynił kierowca naszego autobusu - czarnoskóry dziadzia. Pokazaliśmy mu telefon z hebrajskimi nazwami przystanków a on będąc przy tym bardzo miłym opowiedział co mamy dalej robić. Wysadził nas po kilku minutach i życzyliśmy sobie wzajemnie miłego wieczoru :) Przy naszym przystanku znaleźliśmy podświetlany słup z mapą Tel Awiwu więc po zrobieniu kilku zdjęć wiedzieliśmy jak dojść pieszo co też uczyniliśmy. Po drodze chcieliśmy kupić kolejne piwka ale pojawiła się pewna przeszkoda. Okazało się, że po godzinie 23:00 alkoholu dostać nie sposób, ZAKAZ. W pierwszym sklepie nie sprzedał, w drugim chciał za podwójną cenę więc też odpuściliśmy. W trzecim sklepie trafiliśmy na bardziej ludzkiego sprzedawcę. Kiedy zapytaliśmy o browar, uśmiechnął się i powiedział żebyśmy spakowali prosto z lodówki do torby, tak żeby najlepiej nikt nie widział. Cena była w miarę normalna, za to skroił za Coca-Colę :) Ale nieważne, mamy zapas! Była godzina 0:20 jak dotarliśmy pod naszą kwaterę - Old Jaffa hostel. No właśnie - północ minęła a hostel przyjmuje gości do 00:00. Ocho! Musiało się coś spie..olić! Na drzwiach wywieszona była kartka z numerem telefonu więc dzwonimy! Raz, drugi, trzeci, nic! Najpierw był jeszcze sygnał ale potem od razu poczta. Drzwi ani drgnęły więc uznaliśmy, że trzeba gdzieś pójść. Wybraliśmy kierunek morze a jako, że hostel mieliśmy w Starej Jafie po drodze mijaliśmy charakterystyczne uliczki i kamienice.
Po odprawie zahaczyliśmy o bankomat żeby wypłacić szekle ₪, które były potrzebne na bilety komunikacji i oczywiście na zakupy. Po wyjściu z terminala skierowaliśmy się w stronę dworca kolejowego. Było bardzo ciepło mimo późnej pory. Zapytaliśmy panią w okienku kiedy najbliższy pociąg w stronę HaHagana, z którego mieliśmy dalej jechać autobusem. Odparła, że właściwie to już i jeśli chcemy zdążyć to Hurry up! Wskoczyliśmy do wagonu praktycznie w ostatniej chwili kiedy drzwi już się prawie zamykały. Sukces :) Jechaliśmy jakieś 10 minut. Wyszliśmy na zewnątrz i trzeba było znaleźć przystanek autobusowy, z którego odjeżdża nasza szesnastka. Trochę nam to zajęło bo tak naprawdę nie wiedzieliśmy czy iść w prawo czy w lewo od dworca. Popytaliśmy trochę kilku osób i jakoś nas pokierowali. Po drodze zaopatrzyliśmy się w piwko by umilić sobie czekanie na autobus. Cena zabija - 10₪ za sztukę czyli jakieś 9 PLN i co się okazało, to była jedna z niższych cen piwa bo nazajutrz kupowaliśmy je nawet po 15₪. Na szczęście już przed wyjazdem wiadomo było, że ceny są kosmiczne więc przynajmniej nie było przykrej niespodzianki. Doszliśmy na przystanek ale pojawił się pewien problem. Wygenerowane z google nazwy przystanków, na których mieliśmy wsiadać i wysiadać były przecież po hebrajsku więc na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy za bardzo gdzie mamy jechać.
Pamiętajcie, uczcie się języków!
Na szczęście byliśmy w Izraelu. Tutaj wszyscy ludzie pomagają jak tylko mogą i tak samo uczynił kierowca naszego autobusu - czarnoskóry dziadzia. Pokazaliśmy mu telefon z hebrajskimi nazwami przystanków a on będąc przy tym bardzo miłym opowiedział co mamy dalej robić. Wysadził nas po kilku minutach i życzyliśmy sobie wzajemnie miłego wieczoru :) Przy naszym przystanku znaleźliśmy podświetlany słup z mapą Tel Awiwu więc po zrobieniu kilku zdjęć wiedzieliśmy jak dojść pieszo co też uczyniliśmy. Po drodze chcieliśmy kupić kolejne piwka ale pojawiła się pewna przeszkoda. Okazało się, że po godzinie 23:00 alkoholu dostać nie sposób, ZAKAZ. W pierwszym sklepie nie sprzedał, w drugim chciał za podwójną cenę więc też odpuściliśmy. W trzecim sklepie trafiliśmy na bardziej ludzkiego sprzedawcę. Kiedy zapytaliśmy o browar, uśmiechnął się i powiedział żebyśmy spakowali prosto z lodówki do torby, tak żeby najlepiej nikt nie widział. Cena była w miarę normalna, za to skroił za Coca-Colę :) Ale nieważne, mamy zapas! Była godzina 0:20 jak dotarliśmy pod naszą kwaterę - Old Jaffa hostel. No właśnie - północ minęła a hostel przyjmuje gości do 00:00. Ocho! Musiało się coś spie..olić! Na drzwiach wywieszona była kartka z numerem telefonu więc dzwonimy! Raz, drugi, trzeci, nic! Najpierw był jeszcze sygnał ale potem od razu poczta. Drzwi ani drgnęły więc uznaliśmy, że trzeba gdzieś pójść. Wybraliśmy kierunek morze a jako, że hostel mieliśmy w Starej Jafie po drodze mijaliśmy charakterystyczne uliczki i kamienice.
W porównaniu do Kamila
ja wtedy już się nie uśmiechałem :)
Byliśmy już blisko plaży, trzeba było znaleźć jakieś miejsce żeby chociaż przez moment odpocząć, chwilę potem zasiedliśmy na kamieniach. W tym momencie zdjęcie butów to było zbawienie :)
W ten oto sposób nasze bose stopy przywitały Ziemię Świętą
Posiedzieliśmy nad morzem ale ogólnie nie było do śmiechu bo człowiek zmęczony a perspektyw na nocleg pod dachem za bardzo nie mieliśmy. Decyzja zapadła - śpimy na plaży. Była ok. druga nad ranem. Piasek jednak był zbyt mokry żeby leżeć bezpośrednio na nim więc znaleźliśmy dwie wdzięczne ławeczki obok siebie, które posłużyły nam za łoża. Próba zmrużenia oka okazała się nieudana więc zdecydowaliśmy się wrócić pod hostel i koczować pod nim do momentu aż ktoś będzie z niego wychodził żeby wślizgnąć się do środka. Po drodze zjedliśmy pierwszy od dawna posiłek a konkretnie był to prawdziwy izraelski kebab. Był tak pyszny i tak różny od tych, które jadamy na co dzień, że nie da się tego opisać słowami :) Może i kolacja zjedzona ale wciąż nie mieliśmy spania i kolejne godziny mijały... Z nudów zrobiliśmy kilka zdjęć już nieopodal naszego lokum...
Udajemy, że jest zajebiście :)
Około godziny 5:00 kiedy było już jasno Kamil stwierdził, że powinienem sprawdzić maila, którego dostałem z hostelu po dokonaniu rezerwacji bo tam może być jakiś inny, działający numer telefonu. W środę wieczorem wysłałem też maila na recepcję, że będziemy jutro ok. 22:00. Z racji, że spóźnił się samolot i dotarcie na miejsce zajęło sporo czasu byliśmy o której byliśmy. Recepcja odpisała w czwartek rano, że dziękują za potwierdzenie. Napisali coś jeszcze - kod do wejścia to 552 :D
! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! ! !
Przeczytałem to sobie jeszcze ze trzy razy bo inaczej bym nie uwierzył. Przez chwilę milczałem... Są w życiu takie chwile kiedy coś się dzieje a człowiek myśli, że to sen. Po chwili nastąpił krótki dialog, mniej więcej o takiej treści:
- Kamil, mam kod!
- Pie.dolisz! Za.ebię Cię! Za.ierdolę!
Po śniadaniu poszliśmy się oficjalnie zameldować w recepcji u łysego bez włosów. Spisał dane z paszportu i ustaliliśmy, że zapłacimy przy zdaniu klucza czyli w sobotę o 11:00. Nie tracąc więcej czasu zabraliśmy ręczniki i wyruszyliśmy na plażę. W sumie już dzisiaj byliśmy ale tym razem miało być lepiej :) Porobiliśmy po drodze kilka fotek.
Dotarliśmy na promenadę i wreszcie można było poczuć w jakim wspaniałym miejscu jesteśmy. Po jednej stronie Morze Śródziemne, przed nami niekończąca się plaża a po drugiej stronie wysokie budynki hoteli otoczone palmami i trawą tak zieloną i gładką jak na polu golfowym. W nocy trawa jest zraszana i widać, że naprawdę o nią dbają.
Przeszliśmy spory kawałek zanim zacumowaliśmy na piasku. Plaże są bardzo duże więc o każdej porze dnia można znaleźć miejsce bez większego problemu. Rozłożyliśmy się blisko wody i można było zacząć smażing.
Faktycznie kod zadziałał i weszliśmy do środka. Na piętrze była recepcja a tam kartka, na której było moje imię i numer pokoju. Drzwi były otwarte, ręczniki i pościel przygotowane a klucz w drzwiach. I pomyśleć, że mogliśmy to wszystko zastać już 5 godzin wcześniej :) Szybki prysznic po ciężkim dniu i jeszcze cięższej nocy i po godzinie szóstej zaplanowaliśmy drzemkę chociaż do tej 10:00...
DZIEŃ 2
Już na początku piątku nie udał się nasz plan - wstaliśmy po ósmej. Ogarnęliśmy się naprędce i obraliśmy kierunek dach, na którym czekała na nas kuchnia i śniadanie, które mieliśmy w cenie pobytu. Taras na dachu robi wrażenie i powitanie dnia w takim miejscu było czymś nietuzinkowym. Słoneczko grzało, a z fontanny przy stolikach orzeźwiała lekka bryza.
Nawet nie spojrzał w obiektyw, znienawidził mnie za koda :)
Po śniadaniu poszliśmy się oficjalnie zameldować w recepcji u łysego bez włosów. Spisał dane z paszportu i ustaliliśmy, że zapłacimy przy zdaniu klucza czyli w sobotę o 11:00. Nie tracąc więcej czasu zabraliśmy ręczniki i wyruszyliśmy na plażę. W sumie już dzisiaj byliśmy ale tym razem miało być lepiej :) Porobiliśmy po drodze kilka fotek.
Nastroje zdecydowanie poprawione :)
Dotarliśmy na promenadę i wreszcie można było poczuć w jakim wspaniałym miejscu jesteśmy. Po jednej stronie Morze Śródziemne, przed nami niekończąca się plaża a po drugiej stronie wysokie budynki hoteli otoczone palmami i trawą tak zieloną i gładką jak na polu golfowym. W nocy trawa jest zraszana i widać, że naprawdę o nią dbają.
No normalnie Miami :)
Przeszliśmy spory kawałek zanim zacumowaliśmy na piasku. Plaże są bardzo duże więc o każdej porze dnia można znaleźć miejsce bez większego problemu. Rozłożyliśmy się blisko wody i można było zacząć smażing.
Przed wyjazdem zapomniałem zrobić pedikiura ale nie widać :)
Gorąc był niemały (36°C w cieniu) ale orzeźwienie przynosiły piwko i moczenie w morzu. Mimo, że w tej części plaży nie było ratowników to można było się spokojnie kąpać. Woda miała na pewno powyżej 20°C.
Kamil miał zakaz kąpieli bo jest czarny :)
Doszliśmy znowu na plażę. Wieczorem można było się zrelaksować bez palącego słońca. Było sporo spacerowiczów a tutejsi koczowali na trawce. Palili sobie szisze, grillowali, słuchali muzyki, pełen chillout. Wypiliśmy piwko i wróciliśmy do hostelu. Tam za ostatnie drobne wzięliśmy kolejne browarki z maszyny i resztę wieczoru spędziliśmy na naszym daszku. Zmęczenie od słońca musiało w końcu dopaść więc po udanym dniu mogliśmy pójść w kimono. Tym razem na pewno odeśpimy :)
Trzeba było już odpocząć więc korzystając z naszej niezastąpionej mapy skierowaliśmy się w stronę morza by znowu wrócić na plażę. Zdążyło się już wypogodzić, niebo zrobiło się prawie całkiem niebieskie a przez to było już okrutnie gorąco i całą drogę chowaliśmy się przed słońcem.
Wyruszyliśmy w stronę starego miasta bo tam zamierzaliśmy złapać taxi. Po prawie godzinnej piechocie złapaliśmy nasz dyliżans. Trzeba zaznaczyć, że większość taksówek to nowe lub prawie nowe auta więc mogliśmy liczyć na komfortową podróż. Zapytaliśmy ile na lotnisko, cena mieściła się w granicach tego co zakładaliśmy więc długo się nie zastanawiając kazaliśmy się zawieźć. Po drodze przeglądaliśmy ostatnie banknoty, z których za chwilę miało prawie nic nie zostać.
Jechaliśmy ze 20 minut. Dojechaliśmy na miejsce i kierowca mówi, że już. Kamil zapytał czy to Terminal 1 bo z niego mieliśmy odprawę. Co nas zaskoczyło, kierowca stwierdził, że to Terminal 3. A to nie nasz! Kierowca pokiwał głową, pomlaskał i... nie wiedział co dalej robić i jak jechać. Haha. My już lekka napinka a kierowca dalej kiwał głową i stwierdził, że powinniśmy go poinformować, że ma jechać na jedynkę. My stwierdziliśmy zgodnie, że powinien zapytać :) Podzwonił, ponawijał z kimś po hebraju przez telefon, załączył GPS i podjął próbę dojechania we właściwe miejsce. Było chyba ze 4 km na nawigacji więc za 10 minut byliśmy już we właściwym miejscu. Kierowca poinformował, że jest to stary terminal i jak ktoś mówi, że chce jechać na lotnisko to z automatu wiezie na nowy. Powiedziałem mu na pocieszenie, że nie było tak źle i na drugi raz będziemy pamiętać ;) Myślał może, że coś dorzucimy za dodatkowe kilometry i stres ale napiwku nie było :) Weszliśmy na terminal i już od samego wejścia powitała nas spora kolejka. W trakcie przesuwania się do przodu podeszła do nas pani w żakiecie i zaczęła wywiad. "Kamil, dlaczego masz na imię Kamil? Czy to polskie imię?" Nie ku.wa, chińskie, co to za pytania? :) Pytała czy mamy w torbie jakieś ostre narzędzia, broń, noże. Czy dostaliśmy od kogoś jakiś prezent. Czy mamy bombę. Jako, że nic nie mieliśmy okazaliśmy się nieprzydatni i puściła nas dalej przyklejając żółte naklejki na tył paszportów. Teraz czekało nas trzepanko. Oczywiście chodzi o przeszukiwanie toreb :) Na rentgenie nic nie pokazało, na bramce nie piszczało. Następny etap to zaglądanie do torby. Oprócz grzebania rękami w rękawiczkach był jeszcze jeden ciekawy gadżet. Używali jakiegoś niebieskiego plastikowego pałąka z czymś jakby papierek lakmusowy na końcu i smyrali tym nasze buty i wszystkie przedmioty znajdujące się w torbie. Potem wsadzali kija do maszyny i badali czy aby nie mamy podejrzanych substancji. Taka ciekawostka, z którą nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia. Wszystko trwało dość długo więc było nieco męczące ale taki kraj, jak żyć... Dalej czekało nas kolejne zaskoczenie bo okazało się, że wszyscy odprawieni wsiadają hurtem do autobusów bez względu na to dokąd lecą. Jak autobus był pełny to kierowca wiózł nas na... Terminal 3 :) My już tam byliśmy :) W autobusie staliśmy blisko drzwi a koło nas pewien indianin. Jak dotarliśmy na T3 to wysiadł jako jeden z pierwszych będąc na czele stawki. Tak się jednak spieszył, że nie zmieścił się w drzwiach i wy.ierdolił się spadając na dalsze miejsca :) Pojechaliśmy schodami na górę, na wolnocłówce wydaliśmy ostatnie ichniejsze pieniądze na prowiant i zostało oczekiwanie na samolot. Opóźnień nie było i ok. 21:00 byliśmy na pokładzie. Pozostało dolecieć, co zaplanowane było na godzinę 00:15 czyli już w niedzielę...
Po nie do końca przespanym locie wylądowaliśmy w Katowicach po północy, pokazaliśmy paszporty i byliśmy już na zewnątrz. Sprawdziliśmy rozkład, autobus odjeżdżał po godzinie pierwszej. Zdążyliśmy zatem coś zjeść, przebrać się i czekać na transport. W centrum Katowic byliśmy ok. godziny drugiej a do Polskiego Busa mieliśmy jeszcze niecałe 3 godziny. Poszukaliśmy więc jakiejś knajpy żeby nie siedzieć na dworcu. Na wejściu do baru musieliśmy oddać torby do szatni bo tak naprawdę okazało się, że to są przy okazji balety. Ja niestety nie byłem zachwycony klimatem, muzyką i zapachem a do tego rozrywało mi gardło od lodowatej C-C pitej prosto z lodówy. Z godzinkę posiedzieliśmy i wróciliśmy na dworzec PKP żeby coś zjeść. Była już ok. 4:00 jak skierowaliśmy się na PKS skąd mieliśmy odjeżdżać. Było już jasno i chwilę potem jechaliśmy już do domu. Udało się zdrzemnąć i ok. 7:00 byliśmy we WRO. Przesiedliśmy się do auta i jakąś godzinę później byliśmy w domu...
To by było na tyle. Wyjazd mimo różnych niespodziewanych sytuacji zaliczmy oczywiście do niezwykle udanych (pomijając spalone twarze i plecy, które dwa dni później odpadły). Pozostaje odpowiedzieć jeszcze na pytania zadane na samym początku naszej opowieści. Mianowicie, pejsy rosnąć nie chcą choć bardzo byśmy chcieli. Napletki pozostały na swoim miejscu ale może następnym razem. Udało się jednak coś przemycić! Ani na rentgenie ani na rewizji nie znaleźli w mojej torbie naszego olejku do opalania, którym próbowaliśmy się ratować w piątek na plaży. Mimo, że to standardowa butelka 150 ml nikt jej nie zauważył więc śmiało można nazywać nas szmuglerami na niemałą skalę :) Na koniec jeszcze wypada przypomnieć sobie widok, który nie raz mieliśmy okazję oglądać...
Kiedy już zmęczyło nas leżenie i nieco zgłodnieliśmy zdecydowaliśmy wypuścić się na miasto na jakiś obiad. Długo zastanawialiśmy się co chcielibyśmy zjeść ale wreszcie padło na pizzę. Dla jasności - tutejszą, żadna tam sieciówka :) Po obiedzie kupiliśmy olejek do opalania - w porę - i do tego czwóreczkę :) Posmarowaliśmy się chociaż już dawno było za późno. Po drugiej turze plażowania i moczenia poszliśmy na zakupy żeby przygotować sobie jedzonko w hostelu.
Te piękne mahoniowe czoło niebawem odpadnie :)
Kupiliśmy składniki naszej wykwintnej kolacji (jajecznica) i wróciliśmy do kwatery. Kamil został szefem kuchni, mi po wszystkim przypadł zmywak. Z racji, że mieliśmy sporo składników najedliśmy się do syta i całkiem smacznie.
Jak tatuś zrobi jajorkę to nie ma ch.ja we wsi :)
Jak już wspomniałem musiałem doczyścić patelażkę i ogarnąć resztę rajbanu, który Kamil ucznił. Po posiłku załatwiliśmy pozostałe potrzeby fizjologiczne i mogliśmy wybrać się na miasto żeby rozejrzeć się po okolicy. Będąc wcześniej na Starej Jafie zobaczyliśmy pewien obiekt, który musieliśmy jeszcze raz obczaić. Kiedy doszliśmy na miejsce Kamil poczuł niepohamowany przypływ energii, prawdopodobnie po tych jajkach.
I co teraz powiecie? :)
Moc była spora więc wiedzieliśmy, że dzisiejszego wieczora z pewnością nikt nam nie podskoczy. Ruszyliśmy na dalszy podbój starego miasta nocą i tego dnia dobry nastrój nas nie opuszczał :)
Gdzie jest Wally? :)
Doszliśmy znowu na plażę. Wieczorem można było się zrelaksować bez palącego słońca. Było sporo spacerowiczów a tutejsi koczowali na trawce. Palili sobie szisze, grillowali, słuchali muzyki, pełen chillout. Wypiliśmy piwko i wróciliśmy do hostelu. Tam za ostatnie drobne wzięliśmy kolejne browarki z maszyny i resztę wieczoru spędziliśmy na naszym daszku. Zmęczenie od słońca musiało w końcu dopaść więc po udanym dniu mogliśmy pójść w kimono. Tym razem na pewno odeśpimy :)
DZIEŃ 3
Odespaliśmy i to aż z nadmiarem bo wstaliśmy o 10:00. Szybkie śniadanko z pozostałych z dnia poprzedniego składników, toaleta i o 11:00 powinniśmy zdać klucz od pokoju. Było chyba 10 min po jedenastej jak staliśmy już spakowani pod recepcją. Łysy bez włosów, którego nie wiedzieć czemu nazywaliśmy Panem Jackiem przyjął monetę, wystawił dowód wpłaty i mogliśmy ruszać dalej. Zrobiliśmy jeszcze zdjęcie tablicy na której były numery i ceny taksówek. Ponieważ była sobota jedynym możliwym środkiem transportu z miasta na lotnisko była właśnie taksa. W szabas czyli już od zachodu w piątek do zachodu w sobotę nie jeżdżą ani autobusy ani pociągi. Na szczęście o tym również wiedzieliśmy jeszcze przed wyjazdem więc przyjęliśmy koszt taxi przy kalkulacji kosztów naszej wyprawy.
Sobota i taka robota - płacisz po
60 PLN na głowę albo 18 km z buta :)
Oczywiście do zrobienia pozostała jeszcze fotka na pożegnanie naszej rezydencji i ruszyliśmy w Tel Awiw. W planach na dziś było zwiedzenie centrum miasta i w
miarę możliwości odwiedzenie kilku miejsc zaznaczonych na mapie jako
warte zobaczenia.
Nasz hostel, taki piękny...
Dziś słońce tak nie paliło, temperatura była nieco niższa bo niebo było zachmurzone. Pojawiło się jednak dodatkowe cierpienie - pasek od torby wrzynał się w piekielnie spalone ramiona :) Mimo udręki postanowiliśmy wybrać się na drugi koniec brzegu w stronę mariny przy Hiltonie. Przeszliśmy 4 km, z tego połowę plażą i mogliśmy podziwiać ciekawsze widoki.
Budyneczki... ...i łódeczki
Następnym kierunkiem były Azrieli Towers, czyli kompleks trzech wieżowców, najpopularniejszych budynków w całym Izraelu. Plan był taki żeby wjechać na dach jednego z nich i podziwiać panoramę Tel Awiwu. W marinie rozmawialiśmy na ten temat z mieszkanką i z uwagi na szabas nie było pewności, że się to w ogóle uda. Żeby się do nich dostać musieliśmy przejść przez miasto kolejne cztery kilometry. Po drodze mijaliśmy Pizza Hut, gdzie duża pizza kosztowała zaledwie 120 szekli - taka ciekawostka dla smakoszy :D My wybraliśmy posiłek w McD czyli tam gdzie zazwyczaj jadamy będąc na obczyźnie ;) Po drodze jeszcze jedna samojebka używając śmietnika jako statywu.
Jakieś takie wodne oczko z takim tym...
Niedługo potem byliśmy na miejscu. W pierwszej wieży zastaliśmy dwóch panów na recepcji. Jeden z nich nie wiedział co do niego mówimy a drugi nawet nas nie zauważył bo cisnął w gierkę w telefonie na słuchawkach i mocno się wczuł. Ivan! Ivan! - nawoływał ten pierwszy po czym Ivan podniósł głowę i zapytał w czym pomóc. Niestety nie zgodził się żebyśmy wjechali na dach i opuściliśmy budynek. Spróbowaliśmy w następnym. Zaraz przy wejściu były windy. Wsiedliśmy do tych po lewej i wjechaliśmy z prędkością światła na 19 piętro. Tam niestety drzwi były zamknięte. Zjechaliśmy na dół. Windami po prawej można było dostać się na 39 piętro ale nie było po co jechać. Ochroniarz który bardzo dobrze śmigał po angielsku stwierdził, że dopiero o 19:00 moglibyśmy wjechać na dach na 15 minut ale to niestety było dla nas za późno bo w tym czasie powinniśmy być już na lotnisku. Trzeci budynek odpuściliśmy i można stwierdzić, że misja średnio udana. Mam chociaż fotkę z dołu :)
Ten najwyższy, prawie 200m
Trzeba było już odpocząć więc korzystając z naszej niezastąpionej mapy skierowaliśmy się w stronę morza by znowu wrócić na plażę. Zdążyło się już wypogodzić, niebo zrobiło się prawie całkiem niebieskie a przez to było już okrutnie gorąco i całą drogę chowaliśmy się przed słońcem.
Cień był na wagę złota
Dobiliśmy do brzegu. Dzień był zdecydowanie bardziej wietrzny niż poprzedni więc na morzu hulały spore fale. Kamil rzucił się do wody, ja nawet nie miałem zamiaru ściągać koszulki. Koniec końców nie wytrzymałem bo nie mogłem przepuścić takich fal. Po walce z żywiołem trzeba było trochę podeschnąć i powoli myśleć o taksówce. Była godzina 16-17.
Żegnamy się z morzem...
Wyruszyliśmy w stronę starego miasta bo tam zamierzaliśmy złapać taxi. Po prawie godzinnej piechocie złapaliśmy nasz dyliżans. Trzeba zaznaczyć, że większość taksówek to nowe lub prawie nowe auta więc mogliśmy liczyć na komfortową podróż. Zapytaliśmy ile na lotnisko, cena mieściła się w granicach tego co zakładaliśmy więc długo się nie zastanawiając kazaliśmy się zawieźć. Po drodze przeglądaliśmy ostatnie banknoty, z których za chwilę miało prawie nic nie zostać.
Jak do gry w Eurobiznes :)
Jechaliśmy ze 20 minut. Dojechaliśmy na miejsce i kierowca mówi, że już. Kamil zapytał czy to Terminal 1 bo z niego mieliśmy odprawę. Co nas zaskoczyło, kierowca stwierdził, że to Terminal 3. A to nie nasz! Kierowca pokiwał głową, pomlaskał i... nie wiedział co dalej robić i jak jechać. Haha. My już lekka napinka a kierowca dalej kiwał głową i stwierdził, że powinniśmy go poinformować, że ma jechać na jedynkę. My stwierdziliśmy zgodnie, że powinien zapytać :) Podzwonił, ponawijał z kimś po hebraju przez telefon, załączył GPS i podjął próbę dojechania we właściwe miejsce. Było chyba ze 4 km na nawigacji więc za 10 minut byliśmy już we właściwym miejscu. Kierowca poinformował, że jest to stary terminal i jak ktoś mówi, że chce jechać na lotnisko to z automatu wiezie na nowy. Powiedziałem mu na pocieszenie, że nie było tak źle i na drugi raz będziemy pamiętać ;) Myślał może, że coś dorzucimy za dodatkowe kilometry i stres ale napiwku nie było :) Weszliśmy na terminal i już od samego wejścia powitała nas spora kolejka. W trakcie przesuwania się do przodu podeszła do nas pani w żakiecie i zaczęła wywiad. "Kamil, dlaczego masz na imię Kamil? Czy to polskie imię?" Nie ku.wa, chińskie, co to za pytania? :) Pytała czy mamy w torbie jakieś ostre narzędzia, broń, noże. Czy dostaliśmy od kogoś jakiś prezent. Czy mamy bombę. Jako, że nic nie mieliśmy okazaliśmy się nieprzydatni i puściła nas dalej przyklejając żółte naklejki na tył paszportów. Teraz czekało nas trzepanko. Oczywiście chodzi o przeszukiwanie toreb :) Na rentgenie nic nie pokazało, na bramce nie piszczało. Następny etap to zaglądanie do torby. Oprócz grzebania rękami w rękawiczkach był jeszcze jeden ciekawy gadżet. Używali jakiegoś niebieskiego plastikowego pałąka z czymś jakby papierek lakmusowy na końcu i smyrali tym nasze buty i wszystkie przedmioty znajdujące się w torbie. Potem wsadzali kija do maszyny i badali czy aby nie mamy podejrzanych substancji. Taka ciekawostka, z którą nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia. Wszystko trwało dość długo więc było nieco męczące ale taki kraj, jak żyć... Dalej czekało nas kolejne zaskoczenie bo okazało się, że wszyscy odprawieni wsiadają hurtem do autobusów bez względu na to dokąd lecą. Jak autobus był pełny to kierowca wiózł nas na... Terminal 3 :) My już tam byliśmy :) W autobusie staliśmy blisko drzwi a koło nas pewien indianin. Jak dotarliśmy na T3 to wysiadł jako jeden z pierwszych będąc na czele stawki. Tak się jednak spieszył, że nie zmieścił się w drzwiach i wy.ierdolił się spadając na dalsze miejsca :) Pojechaliśmy schodami na górę, na wolnocłówce wydaliśmy ostatnie ichniejsze pieniądze na prowiant i zostało oczekiwanie na samolot. Opóźnień nie było i ok. 21:00 byliśmy na pokładzie. Pozostało dolecieć, co zaplanowane było na godzinę 00:15 czyli już w niedzielę...
DZIEŃ 4 - META
Po nie do końca przespanym locie wylądowaliśmy w Katowicach po północy, pokazaliśmy paszporty i byliśmy już na zewnątrz. Sprawdziliśmy rozkład, autobus odjeżdżał po godzinie pierwszej. Zdążyliśmy zatem coś zjeść, przebrać się i czekać na transport. W centrum Katowic byliśmy ok. godziny drugiej a do Polskiego Busa mieliśmy jeszcze niecałe 3 godziny. Poszukaliśmy więc jakiejś knajpy żeby nie siedzieć na dworcu. Na wejściu do baru musieliśmy oddać torby do szatni bo tak naprawdę okazało się, że to są przy okazji balety. Ja niestety nie byłem zachwycony klimatem, muzyką i zapachem a do tego rozrywało mi gardło od lodowatej C-C pitej prosto z lodówy. Z godzinkę posiedzieliśmy i wróciliśmy na dworzec PKP żeby coś zjeść. Była już ok. 4:00 jak skierowaliśmy się na PKS skąd mieliśmy odjeżdżać. Było już jasno i chwilę potem jechaliśmy już do domu. Udało się zdrzemnąć i ok. 7:00 byliśmy we WRO. Przesiedliśmy się do auta i jakąś godzinę później byliśmy w domu...
THE END
To by było na tyle. Wyjazd mimo różnych niespodziewanych sytuacji zaliczmy oczywiście do niezwykle udanych (pomijając spalone twarze i plecy, które dwa dni później odpadły). Pozostaje odpowiedzieć jeszcze na pytania zadane na samym początku naszej opowieści. Mianowicie, pejsy rosnąć nie chcą choć bardzo byśmy chcieli. Napletki pozostały na swoim miejscu ale może następnym razem. Udało się jednak coś przemycić! Ani na rentgenie ani na rewizji nie znaleźli w mojej torbie naszego olejku do opalania, którym próbowaliśmy się ratować w piątek na plaży. Mimo, że to standardowa butelka 150 ml nikt jej nie zauważył więc śmiało można nazywać nas szmuglerami na niemałą skalę :) Na koniec jeszcze wypada przypomnieć sobie widok, który nie raz mieliśmy okazję oglądać...
Tam byli...




























